POSTscriptum Strona Główna  
  POSTscriptum
FAQ  FAQ   Szukaj  Szukaj   Użytkownicy  Użytkownicy   Grupy  Grupy
 
Rejestracja  ::  Zaloguj Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
 

Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi POSTscriptum Strona Główna » DZIAŁY AUTORSKIE » Utwory zebrane tych, którzy odeszli » Michał Witold Gajda /misza/ » Historyczna drama, miniatura dramatyczna oraz opowiadania
Historyczna drama, miniatura dramatyczna oraz opowiadania
Autor Wiadomość
wojna światów
[Usunięty]

Wysłany: 2017-01-19, 22:59   Historyczna drama, miniatura dramatyczna oraz opowiadania

BATORY POD SMOLEŃSKIEM

Historyczna drama kostiumowa z silnymi akcentami dydaktyczno - obyczajowymi
Osoby:

STEFAN BATORY – król Rzeczypospolitej
CHÓR LICENCJONOWANYCH DZIEWIC – wielokrotnie zweryfikowany
ADAM MICKIEWICZ – jako głos narratora
oraz gościnnie:
JAN Z CZARNOLASU


Lato 1581 roku w lesie pod Smoleńskiem. Mgła wolno opada, ukazując rozłożyste drzewo,
pod którym spoczywa jakaś postać. Świta.



ADAM MICKIEWICZ


Zrzedniał opar poranny, słychać krzyk sokoli
niesiony rześkim wiatrem znad zielonych dolin.
Ale czas to żałobny w Rzeczypospolitej,
drzewa stoją sczerniałe, jak kirem okryte,
bowiem już od tygodnia żyją tą nowiną,
że król wojsko opuścił i w borach zaginął.
Wszystkie stany zrównane w żalu i w żałobie,
gdy głos dzwonów na trwogę, całe państwo obiegł.
Płaczą miasta i wioski, szlochają burdele,
bowiem jednym istnieniem, ubyło tak wiele.
O, królu nasz, Stefanie! Któż serca ukoi?
Wielkieś pustki uczynił, tym zniknieniem swoim...

JAN Z CZARNOLASU (wynurza się na moment z krzaka jałowca)

A to już zwykła granda! I ja to chromolę!
Mickiewicz! Ty złodzieju! Ukradłeś mi rolę!

CHÓR LICENCJONOWANYCH DZIEWIC


Oj tam! Oj tam! Nieładnie, panie skarżypyta!
Trzeba było dokładnie scenariusz przeczytać!

ADAM MICKIEWICZ (niezrażony kontynuuje)

Wielkie pustki, bo Iwan stoi u bram ryskich,
gotowy krwią nasycić swych sołdatów pyski.
Gaśnie wiara obrońców, traci wiarę dusza,
kiedy i pod Kamieńcem pohaniec się rusza.
Tylko patrzeć jak runie, wściekłością pijana,
masa wrogich zastępów i uderzy na nas!

Leżąca pod drzewem postać podnosi się i przybliża. Ukazuje się król STEFAN BATORY
w stroju niedbałym i zaspany.

CHÓR LICENCJONOWANYCH DZIEWIC

Cud! Bo król się objawił, tam gdzie brzoza święta,
którą za lat kilkaset będziemy pamiętać...


STEFAN BATORY


Jam też myślał, że brzoza, gdy późnym wieczorem,
złożyłem swoje członki, zmęczone i chore.
Lecz kiedy mgła opadła i ją wiatr przegonił,
że to jest zwykła lipa - widać, jak na dłoni.
A co do mej ucieczki: proszę mnie nie ganić,
ale w Polszcze być królem, to pomysł do bani.
Teraz tunel na Węgry szybciutko wykopię,
bo czuję, że królowa jest na moim tropie.
Ona będzie sztandarem i zwycięstwem waszym,
bo Ruskich swym widokiem śmiertelnie wystraszy.
Przelękną się Turczyny, Duńczycy i Szwedzi,
gdy Anna Jagiellonka na tronie posiedzi.
Rychło sobie amanta wśród możnych poszuka.
Jan Zamojski ją weźmie – ta ambitna sztuka,
zechce zostać na wieki w narodu pamięci,
jako ten, co dla kraju życie swe poświęcił.
Idę kopać swój tunel, by znaleźć się wreszcie
w ukochanej mej Budzie, albo chociaż w Peszcie.

Zanurza się w otchłani dziejów i znika

CHÓR LICENCJONOWANYCH DZIEWIC


Nie dla ciebie, Stefanie, Buda, Rzym i Paryż,
gdy wszędzie dookoła bagna i moczary.
Bo taka jest już nasza polska ziemia święta,
że gdzie wbijesz łopatę – szambo albo cmentarz.

KURTYNA



Wał Chrobrego

duża miniatura dramatyczna umiarkowanej długości w ramach
narodowej polityki historycznej



Osoby:

BOLESŁAW CHROBRY – ciągle książę
ZENEK - rodak z Gniezna
CHÓR PRAWDZIWYCH PATRIOTÓW – pierwszej świeżości
DUCH ŚWIĘTEGO WOJCIECHA – z morawskim akcentem

Jest 1000 rok. Sala bankietowa w palatium książęcym. Kelnerzy sprzątają zastawę
po zakończonym raucie.


BOLESŁAW CHROBRY (z kompresem na głowie. Podpiera się włócznią świętego Maurycego)

Pusto w pałacowej sali,
chyba muszę się uwalić,
bowiem koleś, Rudy Otto,
znów okazał się niecnotą.
Przewaliłem kupę kasy,
bo gość był na przepych łasy.
Pożarł szynki, popchnął kichą,
ale o koronie - cicho.
Wóda także miała wzięcie,
lecz ja ciągle jestem księciem.
Prawiem w zadek jemu wlazł.
W końcu mówię: Otto, zjazd!
Nie pożegnam cię dziś czule,
bo mnie nie chcesz zrobić królem.
A koronę będę miał!
Zrobię swoje! Taki wał!
Wywaliłem prawdę całą,
aż mu w oczach porudziało!

CHÓR PRAWDZIWYCH PATRIOTÓW

Z Tobą wróg niestraszny wcale!
Szańcu nasz! Okopie! Wale!

ZENEK (w kufajce i ze szkliście brzęczącą reklamówką w prawicy)

Przepraszam najmocniej szanowne państwo, że ja prozą, ale buteleczki posprzedawałem
i ciągle, niestety, mi brakuje. Nie macie może państwo zbędnych dwudziestu groszy?

(Bolesław Chrobry gromi go wzrokiem, a święty Wojciech, pastorałem.
Przykry incydent zręcznie tuszuje CHÓR PRAWDZIWYCH PATRIOTÓW)

Niech króluje Orzeł Biały!
My przy Tobie. Twoje wały!
Silne państwo i wspaniałe,
a Ty w nim – największym wałem!

ZENEK

Tera przerwa na reklamę.

DUCH ŚWIĘTEGO WOJCIECHA (święci wszystkich dookoła przy pomocy kropidła)

Amen! Amen! Amen! Amen!

Kurtyna



Opowiadanie dziadunia o obronie Uppsali

Kulawy dostał rentę i się upił. Przedtem jednak zdążył upić Pana Janka i dofinansować Dziadunia,
który się nie upił, lecz nabył kilka win „Lanckorona” i rozsądnie korzystał z tego dobrodziejstwa.
Teraz siedział samotnie na ławeczce, wsłuchiwał się w odgłosy przyrody, w postaci chrapania Kulawego w krzakach bzu i popijał niespiesznie ciepławy trunek. W pobliżu śmietnika znalazł wymiętą i zabrudzoną książkę pod tytułem „Potop”, więc z braku towarzystwa do konwersacji, pogrążył się w lekturze.
Niebawem pojawiły się dzieciątka i natychmiast zasypały starca gradem pytań.
- Co to za książka?
- Ciekawa?
- Jest z morałem?
- Kryminał?

Dziadunio uśmiechnął się lekko na widok malców i potarł poorane zmarszczkami czoło.
- Ani zanadto ciekawa, ani kryminał. Za to z morałem, chociaż nieprawdziwa, bo przeinacza
dzieje. Nic bowiem gorszego niż zakłamana historia.
Dziadunio pogroził zakrzywionym palcem niewidzialnym kłamczuchom.
- Piszą o dawnych czasach i myślą, że to było już tak dawno, że nikt nie wie jak było naprawdę.
Mylą się.
Dzieciątka, aż otwarły buzie z zaciekawienia.
- Opowiedz nam! Opowiedz, kochany dziaduniu! Prosimy cię bardzo!
Dziadunio, rozpromieniony, odłożył książkę na bok i zaczął snuć opowieść.

Pamiętnego lata 1655 roku nastały czasy wielkiej grozy i lamentu dla prześwietnego Królestwa Szwecji. Oto polscy paulini podstępnie najechali na spokojny kraj pracowitych ewangelików, siejąc anatemy i bezlitośnie katechizując dostatnie miasta oraz schludne wioski. Szlachetny król, Karol X Gustaw, pełen bólu targającego jego duszę pacyfisty, musiał uciekać do sąsiedniej Laponii, gdzie znajomy renifer udzielił mu wspaniałomyślnej gościny, odstępując nawet swoje własne miejsce przy żłobie.
Tymczasem, habity zakonników zabieliły wśród skandynawskich lasów i licznych jezior, zalewając ojczyznę Wikingów na kształt biblijnego potopu. Pod wyblakłym błękitem nieba Gotlandii, Svealandu, Osterlandu a nawet Norrlandu pojawiły się rozmodlone zastępy, które znaczyły swój szlak stawianymi klasztorami, salami katechetycznymi, katedrami, pałacami biskupów oraz gęstą wysypką przydrożnych kapliczek.
Najeźdźcy niemal bez walki zajęli Malmo, Ystad oraz stołeczny Sztokholm, docierając
w pobliże starodawnej Uppsali, w której ciągle kołatało serce szwedzkiej historii i tlił się ogień gasnącego, zdawałoby się, oporu.
Nastał mroźny grudzień, kiedy pod murami uppsalskiej fortecy pojawiły się pierwsze sygnały, iż żądny dalszej rekatolicyzacji nieprzyjaciel, jest blisko.
Strach zagościł w sercach, a nawet wątrobach i nerkach garstki obrońców.
Dzielny jenerał Miller dowodzący nielicznymi oddziałami fortecznej załogi oraz zbieraniną złożoną z pospolitego ruszenia feministek, wolnomyślicieli oraz liberałów, z troską spoglądał w dal za mury, skąd wieczorami dochodziły przeraźliwe krzyki bierzmowanych chłopców
i jęki okolicznych niewiast, którym siłą odbierano ostatnie środki antykoncepcyjne.
Jenerał był jednak, przepojony niezłomną wiarą w niezwyciężoność świętych sztandarów Ikei i Volvo, tedy ufnym wzrokiem ogarniał pobladłe twarze ludzi, którzy mu zawierzyli, oddając się pod jego komendę.

Ledwie pojawiły się pierwsze oddziały paulińskie, ledwie postawiły obóz modlitewny, a już mnisi ruszyli do pierwszego szturmu, łudząc się, iż i tym razem zdobycz będzie łatwa
a obfita.
Pierwszy atak został jednak twardo odparty i napastnicy zaskoczeni odstąpili w popłochu.
Jeno pod murami walały się połamane kropidła, kadzielnice i poszarpane psałterze na drodze niesławnego odwrotu.
Nowy duch wstąpił w nadwątlone klęskami serca obleganych. Wnet wystąpił na głównym placu przemówił sam generał Miller, zarządzając uroczystą dyskotekę z laserową iluminacją.
Wieczorem podniosłe tony „Mamma mia” Abby, rozlegały się szeroko po zasypanych gęstym śniegiem polach, docierając podwojonych echem do polskiego obozu.
Zadziwili się najeźdźcy i niejeden siedząc przy ognisku z sucharkiem w ręku przepowiadał długie i srogie oblężenie.
Nie spodziewał się takiego oporu, zaprawiony w katechizacyjnych bojach, przeor Augustyn Kordecki, a mąż był to srogi i doświadczony, który wielu do cna ochrzcił i niejednemu połamał opłatek na drobne części.
Wszak nie takie twierdze herezji i niedowiarstwa padały pod ciosami potężnych argumentów i przemożnej siły łagodnej perswazji białych zastępów.
Lecz tutaj pomylił się srodze.
Nie dopuszczał jednak wcale myśli o porażce, gdyż nie pozwalała mu na to zakonna reguła i buta oraz przekonanie o bezwzględnej przewadze sił, którymi rozporządzał.
Rozkazał tedy, budować oblężnicze sygnaturki, potężne okopy Świętej Trójcy, bombardy ekumeniczne i pancerne konfesjonały.
Nakazał też ściągać podwody z bekami potrójnej wody święconej i wydania zbiorowe dzieł doktorów Kościoła w żelaznych oprawach.
- Nie oprą się naszej potencji. Muszą w końcu ulec. – Powtarzał uparcie swoim podkomendnym po każdym, kolejnym, nieudanym szturmie.
- Nie ma takiej twierdzy, która oparłaby się naszej potędze. Moc jest z nami!
Potem wracał do swojego namiotu, pełen coraz czarniejszych myśli i pisał listy do Generała Zakonu z ponaglającymi prośbami o rychlejsze dostarczenie Tuby Toruńskiej, w której pokładał ostatnią nadzieję na złamanie oporu niepokornego grodu.
Straszna była to broń, więc kiedy pewnego, pogodnego dnia pokazały się wozy wiozące rozłożoną na części maszynerię, nie potrafił powstrzymać okrzyku radości i triumfu.
- Koniec z wami – pomyślał mściwie, spoglądając nienawistnie w kierunku majaczących się
za blankami murów, wież i wieżowców Uppsali.
Ponaglał gorączkowo majstrów ustawiających wielką Tubę na wprost głównej bramy miasta,
doglądając od świtu do zmierzchu postępów w pracy tak, iż już po dwóch dniach, specjalnie wyszkolony chór zajął stanowiska i jął bombardować umęczony gród słodyczą gregoriańskich chorałów.
Dla obrońców przyszły najcięższe dni.
Nie pomagały zatyczki do uszu, ani nawet zapalenie ucha środkowego.
Niejeden, słabszej konstrukcji duchowej obrońca, uległ i wymykał się chyłkiem ciemną nocą
do obozu zakonnego, gdzie zalany łzami, gorliwie się nawracał, szczerze żałując za grzechy.
Zdawało się – przyszedł kres heroicznego boju, kiedy przed oblicze jenerała przytoczył się
mocno poturbowany chorałami, młodzieniec.
Był to zbiegły z Rzeczypospolitej raper, nazwiskiem Kuklinowski, lubiący szwedzką Koronę,
kochający szwedzkie korony oraz miejscową politykę socjalną.
On to, wyjawiwszy swój plan zniszczenia Tuby, uzyskał zgodę dowódcy i w przebraniu tercjarza, w noc bezksiężycową wkradł się za okopy oblegających, z trudem dźwigając podłużny, twardo napakowany, skórzany wór. Zawierał on dzieła wolnomyślicielskie
i wichrzycielskie, niedowiarskie i racjonalistycznie bezbożne, którymi zapełnione były półki szkolnych bibliotek Uppsali.

Śmiałek, zmyliwszy gnuśne straże, stanął przed czerniejącą czeluścią Tuby i ostrożnie wsunął weń ładunek.
Kiedy tylko to uczynił, biegiem rzucił się do murów, nie bacząc na krzyki obudzonych wartowników i rzucane na oślep klątwy.
Ledwie żywy dopadł bramy, przez którą zaraz go wpuszczono, kiedy nagle noc pojaśniała, a całą okolicą wstrząsnęła potężna eksplozja.
Tuba została zniszczona, a kolejne, pomniejsze wybuchy dopełniły dzieła.
Obudzony Kordecki, w narzuconym na ramiona habicie, próbował kierować chaosem, jaki się rozpętał w jego obozie.
Na próżno.
Zgliszcza i nędzne resztki pozostały z nadziei na ostateczne zwycięstwo.
Kiedy nastał ranek ogrom zniszczeń pokazał się w całej okazałości.
Przeor Kordecki stanął na szańcu w otoczeniu swojego sztabu i spojrzał tylko gniewnym
a rozżalonym okiem na porozrzucane szczątki blach, porozrywane druty, połamane rusztowania i uczynił ręką zamaszysty znak, co wszyscy wzięli za z dawna oczekiwany sygnał do odwrotu.
Widząc zaś zupełny brak entuzjazmu we własnych szeregach i czując nadciągające od Północy mrozy, przeor kazał dzwonić i trąbić do odwrotu, nigdy nie pogodziwszy się
z przegraną.

Tak zakończyła się sławetna batalia, po której do dziś pozostały echa w ludowych przyśpiewkach nuconych przez namolnych starców w emeryckich tawernach nad kuflem pszennego piwa.

„Uppsa! Uppsa! Uppsalala!
Wielka Tuba się rozwala!
Dumna teraz Szwecja cała
jest z Millera Generała!
Uppsa! Uppsa! Uppsalala!”


Dziadunio skończył opowieść i dopił resztę wina „Lanckorona”, nie oszczędzając fusów na dnie.
Ryże dzieciątko ochoczo podało mu nową, pełną butelkę ożywczego nektaru.
- Dziękujemy ci za tak piękną i pouczającą opowieść z dawnych czasów, dziaduniu – ozwał się nierówny chór dziecięcych głosików.
- Jesteś naszym nauczycielem i prawdziwym przewodnikiem po zawiłych ścieżkach dziejów.

Dziadunio pokraśniał z zadowolenia i pogłaskał po wygolonej głowie najbliżej stojącego malca, który właśnie zapalał papierosa.
- Tak – przymknął znużone oczy – historia vitae magistra est.



Opowiadanie Dziadunia o czynieniu dobra

- No! Jesteście, serdeńka! - Dziadunio spojrzał, rozjaśniony wewnętrznym blaskiem i zażytym doustnie płynem do mycia szyb. Dzieciątka zasiadły w kręgu na bujnej trawie, obficie zraszanej każdej nocy naturalnymi płynami licznych par zakochanych.
- Znowu widzę was w komplecie, co nastraja mnie pozytywnie do życia i pozwala gruntownie przewartościować obiegowe, negatywne opinie o dzisiejszej młodzieży. Macie co zajarać?
Las dziecięcych rączek z jointami wyciągnął się ku dostojnemu starcowi, który pozbierawszy wszystkie dary, zapalił skręta i z lubością przymknął wyblakłe oczy.
-Moja dzisiejsza opowieść dotyka sprawy, na pozór błahej, mianowicie czynienia dobra. Bowiem nawet te dary, ze szczerego serca dane, z samych trzewi miłości bliźniego, łacnie mogą się obrócić przeciwko beneficjentom, jak i hojnym ofiarodawcom. Wierzcie mi, bom lata przemierzył po rozległych wyżynach rodzimych śmietnisk, po zapadliskach ojczystych melin i pływałem po niejednym oceanie odjazdowej halucki, napiwszy się nieopatrznie jakiegoś wynalazku.
- Wiemy, drogi Dziaduniu! Wiemy! - zaszczebiotały dziecięce głosy – jesteś naszym ukochanym przewodnikiem i opiekunem! Cóż byśmy poczyniły bez twej, lubej naszym dziecięcym duszyczkom, obecności?
- Tak więc moja dzisiejsza opowieść zaczyna się w czasach nie tak znowu odległych, przynajmniej dla mnie, bo w latach ohydnego libertynizmu, rozkwitłego wbrew intencjom twórców, bezwstydnie wybujałego i nieco lubieżnego baroku.
Manieryzm, będący perwersyjną mutacją czystości oraz prostoty renesansu, eksplodował w gwałtownej ejakulacji nieoczekiwanych form, ozdobnymi pilastrami, magią iluzji malowanych sklepień pałaców i kościołów, gigantyzmem fantazyjnych peruk, tajemnymi zakamarkami rezydencji, pełnych orgiastycznych jęków, z rozhultajonymi Satyrami, uganiającymi się po arkadyjskich gajach za piszczącymi dziewicami wagi ciężkiej. Owa okrutna epoka nieco później przybrała klasycyzującą maskę racjonalizmu i empiryzmu, szyderczo zwaną Oświeceniem, by tym łatwiej klasa panująca mogła wyczyniać swoje haniebne łajdactwa. W tych to ciężkich czasach przyszło żyć prostemu ludowi, nawykłemu do starodawnych obyczajów i estetyki, który uginając się pod jarzmem feudalnego zdzierstwa jaśnie państwa, musiał jeszcze, na dobitkę, być świadkiem obrażających boże prawa wybryków książąt, hrabiów, baronów, rodzącej się burżuazji,
a nawet co bardziej zdeprawowanych lokajów i tragarzy lektyk.
Wtedy to właśnie, licencjonowany libertyn, wicehrabia Bonton de Savoir Vivre zabawiał się szampańsko w swojej burgundzkiej posiadłości. Okoliczna ludność szczerze go nienawidziła, bo nie odpuścił nawet jednego marnego miedziaka z pobieranych na cielesne uciechy danin i nie przepuścił żadnej wieśniaczce, a co bardziej oburzające, nie płacił im za swawolne chwile spędzane w plugawych ramionach arystokraty. Tak mijały miesiące i lata, kiedy wreszcie zebrała się starszyzna wsi, leżącej opodal wicehrabiowskiej rezydencji, bowiem ową osadę najczęściej nawiedzał sprośny szlachcic, i zmówiła się, żeby miejscowa czarownica rzuciła jakiś dotkliwy urok na herbowego potwora. Plebejskiej wiedźmy nie trzeba było zresztą długo namawiać, bowiem wicehrabia także mocno jej podpadł, jako że, była jedyną białogłową w promieniu trzydziestu mil, której nie uwiódł, a nawet się o to nie starał, co miała mu poniekąd za złe. Potężną i miażdżącą siłą, drogie dzieci, jest złość oraz zapalczywość niewieścia. A czarownicom dodaje owa kobieca furia mocy w trójnasób.
Nie wiedział niecny Bonton de Savoir Vivre, jaki pasztet mu uszykowała, nieszpetna przecież, służka ciemnych sił!
Obudziwszy się pewnego południa w swojej rozbebeszonej łożnicy, w towarzystwie trzech krzepkich dojarek, po rutynowo odbytej orgii poczuł się nadzwyczaj podle. Moralny katzenjammer i kociokwik duchowy zdawał się być potrojonym. Chwilę później próbował sobie przypomnieć, co czynił poprzedniej nocy, lecz przywoływał okruchy obrazów jakby z trzech rozstrojonych głów, nie licząc własnej. A to był dopiero początek.
Tak, tak. Straszliwa klątwa spadła na wicehrabiego – Dziadunio zmarszczył brwi
– lubieżny arystokrata doznał wieczystej, zbiorowej empatii negatywnych doznań duchowych wszystkich swoich poddanych. Ktokolwiek znajdował się pod feudalną władzą wicehrabiego przekazywał mu swoje złe i paskudne emocje: rozpacz, smutek, zwątpienie i utratę wiary w sens życia oraz jego cel.
Dotknięty przekleństwem, nie od razu się zorientował, jakim koszmarem stanie się odtąd jego, różany dotąd, byt. Rychło egzystencja arystokraty zmieniła się w nieznośne pasmo cierpień i niekończących się tortur. Co gorsze, odbierał bolesne sygnały od mieszkańców z całych dóbr, stąd jednoosobowo odczuwał zbiorowe katusze, cierpiąc za wszystkich. Kiedy w końcu omal nie targnął się na własne życie pod wpływem bezgranicznej żałości swojego ogrodnika, któremu zdechł ukochany piesek, postanowił działać. Był racjonalistą, więc sprawę gruntownie przemyślał.
- Skoro – dumał – odbieram uczucia ludzi nieszczęśliwych, trzeba uczynić ludzi szczęśliwymi. Wtedy nie będą cierpieć duchowo, a ja z nimi.
Jak pomyślał, tak zrobił. Na początek, ciut obniżył podatki, ale to nic nie dało. Wtedy obciął je o połowę i poczuł lekką ulgę.
Dopiero, kiedy zniósł wszystkie daniny i powinności, po raz pierwszy od wielu tygodni mógł się spokojnie wyspać. Postanowił też nie napastować wieśniaczek, jednak szybko zrezygnował z tego pomysłu, gdyż natychmiast runęła na niego lawina wybuchów frustracji, uczuć zawodu oraz niespełnionych oczekiwań i złości.
Skoro poczuł się nieco lepiej i mógł już czasami zasnąć, a wenusowe uciechy nie były zakazane, a nawet wskazane, poszedł za ciosem. Wprowadził w swoich dobrach bezpłatną opiekę medyczną dla poddanych i bezpłatne szkolnictwo.
Wprawdzie okoliczni arystokraci odsunęli się od niego i zaczęli traktować jak odszczepieńca oraz dziwaka, to wicehrabia był zadowolony, a nawet odzyskał dawny apetyt. Pozbył się również nareszcie, permanentnej, nerwicowej biegunki. Nie musiał też już porywać dziewuch na nocne uciechy, bo tabuny białogłów nieustannie szturmowały drzwi jego rezydencji, a nawet ośmielały się włazić na pokoje przez okna. Życie wydało się czymś nieopisanie pięknym dla nawróconego krwiopijcy, który bardzo polubił świadomość,
że wszyscy go kochają, gdyż odczuwał to jako fizyczną przyjemność. Rozdał więc, ubogim dzierżawcom całą ziemię, zlikwidował kary fizyczne i zakazał proboszczom ściągania wszelkich dziesięcin, bo one też uciskały, chociaż naraził się na gniew Kościoła. Z tego sobie jednakowoż nic nie robił, ponieważ biskupia wściekłość była bezbolesna. Wkrótce wprowadził system wysokich emerytur i rent dla wieśniaków oraz hojnych zasiłków socjalnych dla wielkiej armii wiejskich głupków.
W końcu, przyszedł jednak czarny dzień, kiedy to do pałacu wkroczyli przedstawiciele licznych wierzycieli wicehrabiego. Za olbrzymie długi zajęli jego pałac i cały majątek ruchomy oraz nieruchomy, ustanawiając Komisarza Masy Upadłościowej, który miał zająć się sprawnym odzyskiwaniem wierzytelności. Arystokrata trafił za długi do kolonii karnej na Gwadelupie, gdzie przynajmniej mógł się spokojnie wysypiać, a wyznaczony pełnomocnik zabrał się do dzieła. Na śmietnik powędrowały wszystkie społeczne fanaberie, a nieludzkie podatki zdzierane były odtąd z niesłychaną bezwzględnością. Komisarz był zupełnie pozbawiony empatii i odporny na nią, ale na wszelki wypadek, ożenił się z miejscową wiedźmą. Lud popadł w nędzę, której nie pamiętali najstarsi ludzie, a zupa z trawy i suszone chrabąszcze stały się rarytasem.
Dziadunio skończył opowieść i popatrzył troskliwie na młodych.
- Morał Na pewno się domyślasz, droga dziatwo?
- Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe – ozwał się nierówny chór młodych głosów.
- Tak. To prawda - Dziadunio sapnął z zadowolenia. - Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe. Ale jest jeszcze gorzej, gdy próbujesz dogodzić wszystkim naraz. A teraz, kochani, zróbcie szybką zrzutkę i skoczcie po winko dla waszego dziadziusia. Albo najlepiej, od razu kupcie dwa, z czystej empatii.



Opowiadanie Dziadunia o knechcie Ruprechcie

- Mleko jest o niebo lepsze na kaca, niż woda z kranu, której zawsze mam pod dostatkiem – zamlaskał Dziadunio – radujmy się więc ekskluzywnym, abstynenckim napitkiem i leczmy schorowane, po wczorajszym, ciężkim wieczorze ciała.
mleko Podał Kulawemu kartonowy pojemnik z wizerunkiem uśmiechniętej krowy.
- Mleko, to dobra rzecz – potwierdził kompan – słyszałem, że jeszcze zdrowsze jest kozie, ale sakramencko drogie. My natomiast, dysponujemy niewielkim kapitałem, nie będącym w stanie zaspokoić naszych palących potrzeb i urągającym swoją brzęczącą nikłością godności osobistej zgromadzonego tu towarzystwa.
- Oj, tak! - ciężko westchnął pan Janek poprawiając się na murku – nawet na artykuły pierwszej potrzeby nie mamy. Znowu przyjdzie łoić skażony denaturat do upadłego. Samozapłon i eksplozja wątroby murowane.
- Skoro nie ma paliwa, a moje dzieciątka, wierni słuchacze zacnych opowieści, siedzą teraz za rozbój w policyjnej Izbie Zatrzymań, może wy, mili koledzy, posłuchacie
o knechcie Ruprechcie?
- Nic innego i tak nie mam do roboty, a słoneczko przyjemnie przygrzewa – ziewnął pan Janek – zasuwaj, dziaduniu.
- I ja chętnie posłucham, nie tyle z braku innych pomysłów, co z ciekawości – dwornie ozwał się Kulawy – albowiem twoje gawędy pełne są mądrości ludu pracującego miast i wsi. Ze szczególnym uwzględnieniem wielkoprzemysłowego proletariatu oraz lumpenproletariatu.
- Posłuchajcie zatem, złociutcy. Było to za czasów panoszących się bezkarnie margrabiów, rycerzy – rabusiów, bankowców, krzyżowców, akwizytorów cudownych relikwi oraz żarłocznych jak pijawki, feudalnych komorników. Wiatr i nieludzki fiskalizm chciwego państwa hulały po pustawych uliczkach miasteczek, których mieszkańcy w większości wynieśli się do ciepłych krajów, gdzie klimat był łagodniejszy, podatki niższe, zapomogi wyższe, a i zbójców mniej na drogach, po lasach i w urzędach. W jednej z takich mieścin zamieszkał knecht Rupert po latach wojennej tułaczki.
Zwolniony ze służby bowiem szczęśliwie trafił na wojnę trzynasto, a nie stuletnią, postanowił się ustatkować.
Przepędził włóczącą się za nim od dłuższego czasu markietankę, spłacił długi w zamtuzach
i zaczął się rozglądać za jakąś spokojną oraz ładną okolicą.
Wreszcie uznał, że znalazł odpowiednie miejsce.
Za grosiwo, pracowicie zrabowane w czasie wojowania, nabył nieduży domek przy podupadłym rynku i zamierzał spokojnie żyć, a przede wszystkim długo. Pieniążków
z czasem jednak zaczęło ubywać coraz szybciej, gdyż miłościwie panujący książę Baldwin zdecydował, że najwyższy czas postawić sobie mauzoleum na wieczną pamiątkę oraz w celu złożenia w nim doczesnych szczątków, kiedy przyjdzie właściwa pora, na którą niecierpliwie od lat czekali jego poddani. Parlament wszystkich stanów z wielką ochotą, uchwalił nowe podatki, które zaczęto ściągać z niesłychaną energią oraz wprawą.
Trudno nam w to dzisiaj uwierzyć, ale po ciężkich czasach przychodziły jeszcze cięższe, a powozy poborców podatków bystro śmigały po kraju jak jaskółki przed deszczem.
Knecht Rupert, coraz bardziej markotny, wieczorami rachował srebrne grosze i denary
w szkatule, ale ubywało ich jak topniejącego śniegu na wiosnę. Rad nierad, postanowił zająć się zarobkowaniem. Łupienie wieśniaków i miejskich łyków, w czym był najlepszy,
nie wchodziło w grę, ponieważ w okolicy akurat nie było wojen, a nie zamierzał już podejmować pracy za granicą. W końcu, będąc posiadaczem kawałka ziemi i ogrodu za domem, zajął się uprawianiem poezji. Nie szło mu z początku. Trzynastozgłoskowce były nieregularne i chropowate, na dodatek poprzerastały ośmiozgłoskowcami, a średniówki zupełnie sparszywiały i się pogubiły .Sadzonki akrostychów okazały się kiepskiej jakości, ziarno limeryków nie wzeszło, bo niewłaściwie nawoził albo nie dopilnował podlewania, zaś cały zagon włoskich sonetów usechł na słońcu.
Wreszcie doszedł do jakiej takiej wprawy i mógł kosze dorodnych wierszy sprzedawać na rynku. Zarobek okazał się jednak lichy. Ludziska były biedne i wybredne, a poza tym, pojawiało się coraz więcej analfabetów, którzy nie odróżniali w smaku villanelli od dojrzałych tercyn. Najlepiej szły fraszki, lecz to drobnica, sprzedawana na wagę i za marne pieniądze. Mizerne dochody wystarczały Ruprechtowi jeno na zimowy opał, podatki i przaśne jadło. W spiżarni wprawdzie trzymał tłuste wierszyki, których nie sprzedawał,
ale ogólnie coraz ciężej mu się żyło. Zaczął nawet częściej pić nalewkę na heksametrach, zalewając tęgimi wersami swoje ubóstwo. Przemyśliwał też, czy by nie powrócić
do knechtowego fachu, bowiem dowiedział się o krwawej wojnie w Senegalu, kiedy nadszedł pamiętny poranek, który wszystko odmienił.
Tego dnia, jak zawsze, udał się do ogrodu. Grządki mieniły się wesoło żywymi kolorami. Nawet czarne treny, wydawały się pogodniejsze w słonecznych promieniach. Szedł powoli ścieżką, kiedy dojrzał coś nowego. To, co wyrosło pod płotem, na pierwszy rzut oka wyglądało jak chwast, ale było ładne. Smukłe i gibkie, pozbawione słów, z cyframi w wianuszku drobnych listków.
mleko - A to ci dopiero! - wykrzyknął Ruprecht, który doskonale wiedział, z czym ma
do czynienia
– sześciocyfrowiec!

- Tak, moi mili – Dziadunio zaplótł pomarszczone ręce na brzuchu – knecht Ruprecht dochował się sześciu szczęśliwych cyferek, z którymi zaraz pobiegł do gmachu książęcej Lotteryji, by odebrać główną wygraną. I jaki z tego morał? To przecież jasne.
Nigdy się nie dorobisz na uprawianiu poezji. I po drugie.
Uczciwie pracując, dojdziesz do bogactwa tylko wówczas, kiedy wygrasz na loterii.
Tak właśnie mi się przydarzyło. Oto, Opatrzność nagrodziła moją bezgrzeszność czterema trafieniami w loterii państwowej.
Dziadunio wyjął z kieszeni zmiętą stówę i podał ją panu Jankowi.
- Biegaj do sklepu. Dzisiaj pijemy zdrowie knechta Ruprechta.
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
POSTscriptum Strona Główna » DZIAŁY AUTORSKIE » Utwory zebrane tych, którzy odeszli » Michał Witold Gajda /misza/ » Historyczna drama, miniatura dramatyczna oraz opowiadania


Kontakt:

w sprawach merytorycznych:
Amandalea: amandalea@interia.pl, Leszek Wlazło: niepoeta2@wp.pl

w sprawach techniczno-merytorycznych:
Łukasz Pfeffer (luk19952): lukasz@pfeffer.com.pl


Pfeffer.com.pl - Zaistniej w internecie
 
 

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Template created by Dustin Baccetti modified by Nieoficjalny support phpBB2 by Przemo