Wiek: 47 Dołączył: 05 Maj 2014 Posty: 1537 Skąd: Wrocław
Wysłany: 2018-11-01, 23:30 Brachu
Wolną rajkę przy stacji Total wypatrzyłem prawie cudem. Byłem pod Amsterdamem, na skończonym czasie, dalsza jazda bez obowiązkowego godzinnego popasu nie wchodziła w grę. Nie ma tego złego, pomyślałem, przynajmniej zaliczę późne śniadanie, właściwie to nawet światowo – hipsterski brunch; kawa, wiadomo, czarna jak noc i słodka jak grzech, do tego biała kiełbasa i chleb ze smalcem. Szachownica. Wziąłem się za gotowanie, ale od czasu do czasu zerkałem na otoczenie. Czujnym trza być, gdyby się jakiś gość napatoczył.
No i stwierdziłem, że owszem, znalazł się sęp, wyraźnie chętny do przyjęcia poczęstunku. Dokładnie rzecz biorąc – bocian. Dzikie zwierzęta, kręcące się między tirami to nic nadzwyczajnego, ale bociana jeszcze w drajwerskiej wojaży nie widziałem. Ptaszysko przechadzało się po placu, jakby po swoim podwórku. Cwaniak, po co mu biegać po łące za zwinnym drobiazgiem i męczyć poważne jestestwo pracochłonnym polowaniem, jak tu ma pewną wyżerkę? Przecież każdy mu coś rzuci, serce szofera miękkie jak wosk.
Wszyscy stali na tym parkingu: Niemcy, Holendrzy, Francuzi, a do tego pełny zestaw zza byłej żelaznej kurtyny, ale ten cholernik krążył uparcie właśnie koło mojego grzechotnika, rodaka poznał? Rzuciłem mu kawałek chleba. Tyle, że nie mógł się do niego dobrać, bo dziób - długi i chudy – miał niekompatybilny z płaską a szeroką kromką. Zadumał się, a potem znalazł rozwiązanie: wziął skubany tę kromkę, zaniósł do kałuży, namoczył i zeżarł. No i znowu przylazł pod kabinę, a taki wyrywny, że najchętniej wlazłby do środka, albo przynajmniej łeb wsadził, żeby zajrzeć, co tam dobrego sobie gotuję. I znowu się gapi błagalnie tymi czarnymi oczkami; wypisz-wymaluj koteczek ze Shreka, no nie dasz rady wytrzymać takiego spojrzenia!
Przypomniałem sobie o Witku, jak to w „Chłopach” chodził z udomowionym bocianem na szczury do stodoły. Jasne, mięso! Tak wpadłem na pomysł z kiełbasą. Rzuciłem mu połowę pęta, zeżarł w mig, i na połowie się skończyło, owszem, ale całej paczki. Trzy kiełbasy zmłócił, podeszły mu wybitnie. W pięć minut się zrobił niczym francuski piesek, chlebek go w zęby gryzł, o ile w przypadku podobnej gadziny można mówić o zębach. Nie wiem, gdzie tę chabaninę zmieścił, bo ja po trzech kiełbasach byłem pełny po falbany. W każdym razie podreptał jeszcze trochę, a chwilę później, w fatalnym stylu, ociężale niczym Herkules z batalionem spadochroniarzy i czołgami w środku, wystartował.
Podobno obsranie przez ptaka zwiastuje nadchodzące wielkie szczęście. Osobiście, po posiłku, jaki bociek zaliczył z mojej ręki, odpuściłbym sobie – i szczęście, i wiadomość. Zwłaszcza wiadomość.
Poleciał. Na wschód.
Leć brachu, leć. Do zobaczenia, może na nadodrzańskich łąkach.