Wychodziłem z zaciągniętej podcieniem bramy
w niedbite światło.
Prawie wyżyłowany obrzyn z dwiema kulami,
które jak lotki i owiewki trzymały parabolę
dobrze wstrzelanego uśmiechu.
Pośród ulicznej symultany z roszadami gołębi,
nierównym dla każdego tykaniem obcasów,
nigdy nie bujałem się sam do ścinki lotnej frazy.
Przebierają w oczach letnie sukienki,
tępym wiatrem wspomagane.
Wszystkich lat nie odkarmią
ulistnione szypułki z łubianek.
Napędzam balkonik. Na wykuszu
mogę nadrobić skrzypień podłodze.
Gołębie podniósł deszcz.
Z deptaka na leża rozpuścił zmyty gwar.
Nachyleniem ulicy spływa odpowiedź ściany płaczu.
Jestem suchy, trzeźwy. Zaszyty pod powiekami,