Wysłany: 2020-01-25, 21:34 Opowiadania zebrane z POSTscriptum - 2007-2010
herbatka grudniowa
Pies zaraz się uspokoi. On tylko zbyt wylewnie wita gości. Ot... taki rozedrgany emocjonalnie kłębek. Wiem. Należy wychować, by grzecznie łapkę i inne karesy. Zaraz się uspokoi, a my sobie herbatkę w porcelanie, którą lubisz. Co z tego, że krucha? Kochamy kruche i piękne przedmioty.
Pamiętam. Lubisz zieloną, bez cukru. To tak jak ja. Nie kręć frędzli w obrusie. On stary, po babci, a nie cierpiała, gdy ktoś wykręcał frędzle. Niby marudzę? Możliwe, ale ciekawe, że nagle ci to przeszkadza. O! Jaka mina! Tylko ty potrafisz z taką dezaprobatą wykrzywiać usta.
Znowu zaczynasz z nowymi zmarszczkami. Musisz przy herbacie? Mieliśmy rozmawiać o balu.
Nie idziesz? Kolejny rok ta sama scena. Wielka sprawa - zmarszczki! Proszę... Też mi temat na rozpaczanie. Są i nie znam cudów na ich znikanie. Jakoś postaramy się, aby były mniej widoczne. Zresztą... Ciemnawo będzie. Kto tam się dopatrzy. Kryśkę zostaw w spokoju. Wiemy, że widzi wszystko, ale lubi cię i nigdy publicznie nie wytyka nowych zmarch. Przewrażliwienie zabija codzienność. Dobrze. Już nie prawię kazań. Tak jakoś mi nieszczęśliwie wyszło. Bez urazy. Że co? Aaa... Bluzka. Kupiłam za grosze. Fakt - ładna.
Jasne, że ci pożyczę. Pożyczę, ale jak ty będziesz wyglądał w koronkach?
Pij herbatę i pamiętaj, że na jutro umówiliśmy się z Kryśką. Ma jakiś problem z sukienką na piątek. Oj... Nie jęcz. Obiecałeś, że będziesz. Chcesz zadrzeć z Kryśką?
29.12.10
O nagłej potrzebie zmian i stałości progu
Ta historia mogłaby zacząć się wszędzie – w każdym miejscu, ale musi zakończyć się na progu starego domu, który od kiedy istniał, stanowił dla kobiet z tej rodziny schronienie i opamiętanie. Każda z nas prędzej czy później zasiada na drewnianych schodach i powtarza rytuał zwieszenia głowy, stygnącej w filiżance herbaty, i tęsknoty za przekształceniem – zupełnie zbędnym bożemu światu.
Na początku o lustrze. Zwykle zaskakuje o poranku. W złoconej ramie pojawia się odbicie, które wywołuje złość właścicielki i nagłe pochylenie nad kranem. Kilka garści zimnej wody chluśniętej prosto w twarz, doprowadza tylko do chwilowego zdrętwienia skóry. Jeszcze jedno spojrzenie w szklaną taflę. No nic. Dzisiaj też będzie wyglądała jak po nieprzespanej nocy. Rozkołtunione włosy da się ujarzmić, ale walka z opuchlizną pod prawym okiem zajmie, cenne o tej porze dnia, piętnaście minut.
Dobrze, że wieczorem nie zapomniała o napełnieniu pojemnika na lód. Może zimna kostka przyłożona pod nieszczęsne oko załatwi sprawę. Pomyślała, że nie zniesie kolejnych pytań o to czy nie jest chora, czy wszystko w porządku. Któregoś dnia powie prawdę o nocnych koszmarach, bólach głowy, potrzebie podjęcia leczenia - może dadzą jej spokój. Uśmiechnęła się do tego pomysłu i prawie zobaczyła nieszczęśliwe oblicze szefa. Jasne, że nie będzie współczuł, a raczej skręci się w pół, gdy mu uświadomi, że będzie sam musiał załatwiać sprawy, które tak nonszalancko spycha na nią od miesięcy albo poszukać innej oślicy – zdolnej udźwignąć swoje, i jego obowiązki.
Z szafki kuchennej wyjęła ulubioną filiżankę - delikatna porcelana, brabanckie
złocenia i kwiatowa malatura. Jedyna filiżanka po Rozalii. Tysiące razy zastanawiała się, jakim cudem to porcelanowe cacko ocalało, po katastrofie jaką wywołała w dzieciństwie rzutem piłki w babciny kredens. Pamięta też swój strach i dźwięk rozsypujących się dookoła skarbów, tak pieczołowicie gromadzonych i przechowywanych jak relikwie. Nie zapomniała też nagłego pojawienia się Rozalii, jej szeroko otwartych oczu i tego, co powiedziała:
- Nic to maleńka. Nic to. Nie trzeba się bać.
Jakże często przydałyby się te słowa – wypowiedziane cicho, ale dobitnie. Nie ma jednak mądrej Rozalii i trzeba sobie radzić samej. Jak sobie radzić? Ta myśl przemknęła przez głowę i trzeba przyznać, że wywołała zamęt w rytuale poranka. Kawa rozlała się brunatną smugą po nienagannie wyprasowanej bluzce, spłynęła po koronkach i wywołała napad wściekłości. Znowu to samo. Palce zacisnęły się wokół skroni i ból zapanował nad początkiem dnia. Rzeczywiście będzie musiała poszukać pomocy i ustalić źródło dolegliwości paraliżującej od wielu tygodni, i chyba mającej już za nic wymyślne środki farmakologiczne.
Nerwowe poszukiwania w szufladzie i w końcu tabletka. Teraz pod język i łyk wody. Rozpoczęło się czekanie na wytchnienie. Jak będzie tym razem? Dziesięć, dwadzieścia minut - zanim podniesie się ze stołka i będzie w stanie wstać, otworzyć szafę, i wybrać kolejną szmatkę, w której pójdzie do cholernej pracy? A może wcale tam nie iść?
Ta myśl odgoniła ucisk w skroniach i zajęła do tego stopnia, że pośpiesznie wybrała numer do szefa i sprzedała mu historyjkę o nagłym rozstroju żołądka. Potem galop do przychodni i już po kilkunastu minutach trzymała w ręce wyłudzone L- 4.
Nawet przez chwilę nie poczuła wyrzutów sumienia, że podle naciąga NFZ i wszystkich podatników Najjaśniejszej RP. Potrzebowała paru dni spokoju – bez obowiązków, terminów, widoku tych wszystkich, mocno na niby, zapracowanych współpracowników.
Co za ulga. Małe, okrągłe łgarstwo i tyle ciszy w zamian. Uznała, że spokojem nie należy gardzić, bo bywa, że jest bardziej potrzebny niż okrągła sumka wpływająca pod koniec miesiąca na konto. Popędzana nagłym wyobrażeniem wolności od papierów, telefonów, pośpiesznych łyków kolejnej zimnej kawy - dopadła sklepu spożywczego. Od wyfiokowanej pani Marii dowiedziała się, że ser świeży, a bułki rozpływają się w ustach. Dobrze. Niech coś wreszcie rozpłynie się w ustach – może być proste śniadanie. Tak po prostu coś zje przed południem i nie będzie to kubek z czymś, co niby przypomina zupę i ponoć jest pożywne. Zafunduje sobie wolne smarowanie bułki, leniwe parzenie herbaty i koniecznie muzykę w tle – wszystko jedno jaką. Uspokoi żołądek, który wariuje każdego ranka w oczekiwaniu, że wreszcie się zlituje i wrzuci jakiś wartościowy kąsek. Ta zmiana pewnie zdziwi budzące się do bytu wrzody i zmusi je do chwilowego zaprzestania ekspansji.
Zmiana. To słowo uznała za wyjątkowe. Nie musi się przecież ograniczać do zjedzenia śniadania – może przecież znacznie więcej.
Na myśl przyszedł jej Marianek. To wyjątkowa postać w jej miasteczku. Spotyka go co dzień w drodze do pracy. Z takim urokiem potrafi poprosić o parę groszy na marne winko, że nie potrafi mu odmówić. Ujmuje ją ta pijacka szczerość i pogarda do wymyślania historii dla rozczulenia kogoś, kto ma więcej niż dwa złote w portfelu. Kiedyś wprawiła w konsternację etatowe obserwatorki, gdy zasiadła z nim na ławce w parku pod szkołą. On pociągał ze zdobycznej butelczyny, a ona wysłuchała dziwnej opowieści. Nie przeszkadzał nawet smrodek zalatujący od niemytego ciała i sfatygowanego ubrania, a może raczej jego wspomnienia.
Marianek. Kilka pór roku temu nierozerwalnie, jak twierdził, związał się z miejscową bandą odszczepieńców. Pasował do tej zbieraniny pseudopoetów i gniewnych malarzy. Przystawał nie tylko pokrętnością myślenia, ale również wizją szukania swego miejsca w osobliwym panteonie miernot.
Którejś nocy dokonał odkrycia, które być może dawno było znane światu, ale dla niego stanowiło prawdę jak najbardziej własną. Pojął, iż słowa czasami znaczą tyle, co odzyskanie wzroku i słuchu. Te z jego wierszy były, według niego, nadal ślepe i głuche. Zrozumiał, że dotąd rozmyślnie odwracał znaczenia i sam sobie śpiewał hosannę. Gdzieś tam podskórnie czuł, że nie dotyka poezji, a jego myśli rodzą parszywą prozę – zgrabnie rozpisaną w wersy. Wymyślił nawet nazwę dla swych kalekich tworków – spopielone niemetaforycznie.
W poczuciu totalnej klęski podjął próby powrotu do normy. Długo szukał metody na tak zwaną normalność. W końcu znalazł rozwiązanie. Jako doradcę i nauczyciela tyrana obrał przemądrzałego Platona. To on miał wyrwać go poezji i wymóc stałość w sposobie odczuwania.
Czasami w chwilach słabości, czy też z przyzwyczajenia - sięgał po papier i ołówek, ale zawsze po wypluciu z siebie grafomaństwa powtarzał w odruchu popełnienia winy:
Poeci, którzy podlegają na ogół zmiennym uczuciom ,
a przez sztukę mogą w tym duchu oddziaływać na innych,
powinni być wydaleni z doskonałego państwa.
Nie sądziła, by Marianek sprawił zbytnie szkody lub wywołał roztargnienie w czyjejś duszy, ale po wysłuchaniu jego historii uznała, że na wygnanie skazał się sam. Zdziwiła się, że zna wywody Platona. Nie godziła się też z tezą Mariankową, że poeci gubią się w każdym żeglowaniu i nie wiedzą, iż ich chude dusze, zupełnie niepotrzebnie, obracają oś myślenia w kierunku przeciwnym obrotowi całości.
Powiedział jej, że znalazł sobie nowe zajęcie. Ponoć w chwilach ataku nagłej weny rusza przed siebie. Nazywa to wędrowaniem donikąd. Najczęściej jednak dochodzi do linii lasu i nim słońce zanurzy ręce w potoku, próbuje dotknąć promieni. Bywa, że tam spędza noc z własnym cieniem.
Przekonywał ją, że wiodą długie dysputy o poezji, która skradała się przez lata - udając, że jest plamką światła, a może rozkoszą ze snu.
- Ot, taki majak, który prześladuje niejednego Marianka – uznała podnosząc się z ławki i wręczyła biedakowi następnego piątaka na kolejny winny omam.
Nie myślała o tej rozmowie aż do dzisiaj. Ze wstydem uświadomiła sobie, że nigdy nie zadrżała jej ręka, gdy wybierała monety z portfela. Właściwie przyczyniała się do stanów upojenia pijaczka, który postanowił przestać być poetą, a zafascynowana jego opowieścią – bywała nawet dość hojna.
W nagłym pragnieniu zmian postanowiła przeobrazić, a raczej odżegnać Marianka od Platona, darmowego winka i wędrówek po zagubieniu.
Zachichotała złośliwie, gdy przyszło jej do głowy, że winko może być, skoro musi, ale za każdą flaszkę zapłaci jej ten małomiasteczkowy filozof wierszem. Najpierw – nie potem. Skąd ta chęć katowania Marianka? Raz, że urzekł ją swoimi wywodami, a dwa – postanowiła sprawdzić, ile w jego bajaniu prawdy o pisaniu, a ile blagi na jej i innych użytek.
Podskórnie czuła, że nie był to dobry pomysł, ale póki co, nie wymyśliła nic lepszego. Nic mądrzejszego, co by zmusiło go do ponownego łapania słów i strugania ołówków.
Każdy ma swoją historię i upiększa ją - tak jak potrafi. Przyszło jej na myśl, iż wymysły czy prawda pijaczka wcale nie odbiegają od fantasmagorii, które i za nią biegną od lat, i sadowią się na grzbiecie jak niechciany garb.
Spowolniony dzień wywołał od dawna pielęgnowaną kruchość - nie mniejszą niż Mariankowa ucieczka od poezji.
Jan. Często wracała do niego w chwilach słabości, a zwłaszcza wtedy, gdy samotność zaczynała dokuczać jak zbyt głęboko wbita drwina. Puste wieczory bolały i rodziły pragnienie czyjegoś głosu, dotyku, zwykłej obecności drugiego człowieka, który usiadłby z nią na progu domu, wypił herbatę, i po prostu porozmawiałby o niczym albo czymś bardzo istotnym.
To właśnie w takich momentach, prawie materialnej ciszy, układała scenariusze spotkania z Janem, treści rozmów, a nawet wymyślała swoje stroje na tę okazję. W rozmyślaniach była odważna, prawdomówna i jednocześnie na tyle fascynująca, że posuwała się nawet do marzeń o wspólnych porankach. Umiała jednak uśmiercać fantazje i kwitować majaki wyobraźni złośliwym uśmieszkiem rozsądku. W końcu była rozumną kobietą i wiedziała, że to, co pochowano żywcem, raczej nie nadaje się do cudu wskrzeszenia.
Z tym też postanowiła coś zrobić – w końcu ma ten wyłudzony czas, więc i tu może nastąpić zmiana. Po raz pierwszy przywołała twarz Jana w świetle dnia. Pewnie byłby bardzo zdziwiony, gdyby wiedział, że kiedyś tam odebrał sen w nocy, apetyt w dzień i stał się źródłem pierwszego, a może i ostatniego wiersza. Pomyślała o tym wierszu - mimo szczerości - bolał jak poparzony palec. Nieważne, że nie arcydzieło. Nieistotne, że zalatywał nieudolnym naśladownictwem Staffa czy Leśmiana. To nie był wiersz? Zastanowiła się przez chwilę. Możliwe. W to miejsce włożyła zielone jabłko podawane na otwartej dłoni. Zresztą obojętne jej było, w jaki sposób próbowała wówczas wyznać zagubienie oczu i dziwne odrętwienie, gdy pojawił się dziwny, i wtedy nierozpoznawalny skurcz w piersi.
Słabym pocieszeniem było da niej to, że Jan, podobnie jak ona, żył wspomnieniami. To chyba niezbyt zdrowe dla mężczyzny po pięćdziesiątce - z arytmią serca i postępującymi kłopotami z nadciśnieniem.
Miasteczkowi usłużni donieśli jej, że nie umiał wyrzucić z pamięci dziewczyny, dla której byłby gotów na wszystko. Podświadomie łudziła się, iż Janowe na wszystko miało głębię i nie stanowiło pustosłowia - nic na wyrost. Ponoć niczego przez te wszystkie lata nie zapomniał. Tego jak wystawał pod bramą kamienicy, w której mieszkała i jak ukradkiem wrzucał do skrzynki listy z wyznaniami miłości. Nigdy nie podpisywał swych adoracji, więc musiał wiedzieć, iż odpowiedzi nie będzie. Z roztargnienia nawet nie zauważył, że tygodniami mylił numer skrzynki i wszystkie gorące porywy kierował do pani Lodzi, która w rezultacie dostała po buzi od zazdrosnego męża.
Szkopuł w tym, że Jan nigdy nie odważył się na szczere wyznanie swej fascynacji. I skąd miała wiedzieć, że tuż obok niej taki gorejący krzak, który powoli spala sam siebie. Nie wiedziała i tyle na ten temat. Wina Jana, bo mógł się, ofiara jedna, zdobyć na wyznanie, sygnał, zaproszenie do miejscowego kina „Syrena”, a potem na ciastka do cukierenki przy białym kościele. Ale nie... Łaził pod kamienicą, skrzynki listowe pomylił i nie zdobył się na odwagę – nawet wtedy, gdy po wieczorze w miejscowej tańcbudzie wracała sama do domu. Wlókł się, nędza jedna, w przyzwoitej odległości za nią i nie przyśpieszył kroku, by dogonić, zagadać. Wystarczyło mu, że bezpiecznie weszła w bramę domu i wkrótce zapaliło się światło w jej pokoiku.
Co jej teraz po tej bezużytecznej wiedzy, skoro pamięta, jak bardzo pragnęła, by ten chłopak, chociaż raz, spojrzał na nią, odezwał się, pozdrowił najmniejszym skinieniem głowy. Bywa, że ludzie marzenia rozmieniają na drobne - w fałszywie pojmowanej skromności i nie potrafią otworzyć ust, by tak zwyczajnie podjąć ryzyko szczerej rozmowy o sobie samych. Bywa. Potem zostają dywagacje: co by było gdyby.
Pozostawiła obrazy minionego i popatrzyła na Jana dzisiaj. Jak jest? Pracownia zegarmistrzowska odziedziczona po ojcu. Pracy dużo, pieniędzy mało, ale jemu chyba to nie przeszkadza. Spokój, leniwe wieczory, ranki z kubkiem kawy, a w niedzielę wieczorem - mały pokerek z miejscowym proboszczem. Już nawet darował księżulkowi ostatnie kanty karciane.
Fakt. Dobrał się, w ramach głupio pojętego rewanżu, do zegara na kościelnej wieży i doprowadził miasteczko do wrzenia, ale wybrnął z galimatiasu, podrzucając zabrane części na próg plebani. Proboszcz szalał z radości i z miną zbitego psiaka grzecznie poprosił o reanimację czasomierza.
Głupio było Janowi, ale naprawił i zegar, i własne sumienie. Zegarowa wieża wróciła do życia, a niedzielny pokerek stał się znowu przyjemnością.
Historię zegarowego zamieszania znała z ust księdza, który z nieznanych jej przyczyn snuł w konfesjonale takie zwierzenia, jakby to on spowiadał się u niej, a nie ona była jego penitentką.
Zebrała się na nagłą odwagę. Co z tego, że zmarszczki wokół oczu i jakaś cała zszarzała. To ciągle ta sama wysoko podniesiona głowa, zwiewność sukienki i stukot obcasów.
Od niepamiętnego czasu nie zwieszeniem głowy i zgarbionymi plecami, ale szczerym uśmiechem witała miasteczko, mieszkańców, lipę koło apteki, wieżę kościoła, a nawet wyleniałego kota wylegującego się na trawie. Chwilę zatrzymała się przy zydelku Frania – wysiadującego w otwartej bramie kamienicy i poczęstowała mężczyznę miętówką. Zawsze nosiła w torebce miętówki. I proszę – pamiętała jeszcze, że pan Franio lubi je bardziej niż ona sama.
Szła prosto do pracowni Jana. Zapomniała o lęku, wieloletnim tchórzostwie i bólach głowy. Prawie z dziecinną radością przeskakiwała kałuże po nocnym deszczu. Już prawie słyszała, jak odważnie wypowiada pierwsze słowa powitania, proponuje kawę w kawiarence „Pod złotym smokiem” i nagle ... Ta kartka na drzwiach - wypisana krzywo, i niedbale: Zamknięte.
- Nic to maleńka. Nic to. Nie trzeba się bać.
Usiadła na pierwszej napotkanej ławce i pierwszy raz od lat roześmiała się w głos. Spłoszyła stadko wróbli buszujące na skwerze i wprawiła w zdziwienie kobietę dźwigającą siatki ze sprawunkami. Śmiała się z siebie, z planów kupowania wierszy za wyroby winopodobne, marzeń o Janie, a najbardziej z tej kartki na drzwiach zakładu zegarmistrzowskiego. Wstając z ławki mruknęła rozbawiona:
- Skoro zamknięte, to niech tak zostanie.
Nie trzeba się bać ani niczego zmieniać. Trzeba dać spokój Mariankowi i jego systematycznemu zalewaniu się w trupa, obrazowi Jana karmionego nocnymi wyobrażeniami starzejącej się kobiety, i dziwacznym wybrykom umysłu też. Uznała, że osobliwe pomysły przychodzą do głowy, gdy się człowiek urwie z pracy. Najlepszym wyjściem będzie powrót do domu, który zapamiętał babkę Rozalię, a i dla niej stał się azylem.
Dom na skraju miasteczka. Trwał siłą przyzwyczajenia. Każdy znający się na ciesielce dostrzegał oznaki totalnej ruiny, ale stał i tylko złośliwcy twierdzili, że chałupa nie wiedziała, w którą stronę ma się przewrócić. Toteż sterczał dzielnie w otoczeniu dzikiego ogrodu, zapewniając przez lata dach nad głową babce Rozalii, a teraz jej. Zaszczepiła się w tym miejscu i podziwiała wszystko -
przede wszystkim zapach. Woń ziół, kwiatów i wody. Tak – wody. Tutaj nawet ona pachniała. W tym miejscu natura poplątała wszystko, co wypracowywała od zawsze. Poplątała, bo kto to widział, żeby róże kwitły razem z fiołkami, a gałęzie dojrzewających czereśni drażniły się z owocami gruszy.
Ogród odziedziczony po babce Rozalii szalał każdego lata i podejrzewała, że to chyba ona w jakiś szczególny sposób maczała palce w tym osobliwym spektaklu. Gdy żyła Rozalia, nie dostrzegała w tym w nic nadzwyczajnego, a zagadnięta o rozbuchanie roślin, uśmiechała się i kwitowała ciekawość krótkim prychnięciem lub odwracała się od pytacza udając, że znów czegoś nie dosłyszała. Jedno jest pewne – pomiędzy nią, a ogrodem istniała jakaś niepojęta więź i intrygowała tak mocno, jak ona sama.
Babka Rozalia do miasteczka nigdy nie zachodziła i gdyby pojawiłaby się tam któregoś dnia, wywołałaby istną sensację. Niektórzy zastanawiali się jak można żyć bez kupowania chleba, mleka czy chociażby zwykłej igły albo innej niezbędnej rzeczy. Człowiek tyle w życiu potrzebuje, ale nie ona. Nie widziano jej u lekarza, w kościele, w sklepie ani na targu. Długi czas stanowiła dla miastowych zagadkę i snuto różne domysły, by w końcu znudziwszy się tematem, zostawić ją w spokoju. Zamilkli nawet ci, którzy podejrzewali, że była szeptuchą. Żadna z jej rad nie wyrządziła nikomu krzywdy, więc ta teoria musiała umrzeć śmiercią naturalną.
To niebywanie starszej pani w kościele męczyło proboszcza i nosił się z zamiarem odwiedzenia niepokornej owieczki, ale odkładał wyprawę za rogatki z miesiąca na miesiąc. Latami udawał, że nie wie, że to płatki z jej kwiatów sypią dziewczynki w Boże Ciało, a przepyszne róże przed figurą Madonny - też pielęgnowane jej rękami. Udawał raczej przed sobą samym, bo parafianom, a i Przenajświętszej Maryjce pewnie również, było to doskonale wiadome.
Wstydził się tego, ale śmierć babki i pojawienie się nowej lokatorki, którą regularnie widywał w świątyni – przyjął z ulgą.
Nigdy nie zdradziła księżoszkowi, że Rozalia stanowiła dla niego cichą konkurencję. Jakże często grzeszki sprzedawane później w konfesjonał, jako pierwsza słyszała starsza pani. Znała historie zdrad, występków godnych uwagi prokuratora, opowieści o wyrodnych synach, a nawet ciążach bynajmniej nie niepokalanie poczętych. W przeciwieństwie do księdza nie załatwiała problemów bliźnich kolejną koronką czy litanią do któregoś ze świętych. Umiała pomóc wyjść z życiowego zakrętu, rzucić radę jak nić wyprowadzającą z matni. Gdyby proboszcz wiedział, dlaczego jego wierni tak żarliwie walą się w piersi przy rozgrzeszeniu, z pewnością byłby srodze zawiedziony. No cóż, babka Rozalia była mądrą kobietą, ale rozgrzeszenie tylko w konfesjonale.
Mogłaby jeszcze prawdą o babci pognębić miasteczkowego doktorka. Wiele jego skutecznych kuracji miało swoje źródło w ogrodzie babki. Owszem, pacjenci składali mu wizyty i zostawiali w pieniądze w aptece za wykupienie recept, ale zazwyczaj po faszerowaniu się cudami farmacji, pokornie dreptali do domku pod miastem i w ruch szły zioła, tak pieczołowicie zbierane przez Rozalię. Wiedziała o nich wszystko – kiedy i jak zbierać, suszyć, warzyć.
Bolała nad dniem, w którym była zbyt daleko, gdy Rozalia o zmierzchu dostrzegła Labbiela wchodzącego w bogactwo ogrodu. Była przekonana, że na pewno nie ulękła się jego widoku i nie była zaskoczona, że to właśnie on pojawił się w plątaninie przeżytych dni i zieleni. Na pewno patrzyła skupiona jak stawia stopy na wilgnej trawie i z pewnością zaczęła żegnać źrenicami winorośl, gardenie, a nawet wierzby prostaczki. Pewnie próbowały w tajemnej chwili wyglądać wytwornie. Widziały jak pobłogosławiła pola czekające na nowe ziarno i łzą wspomniała tę, której nie zdążyła ucałować w czoło. Uparcie wierzyła, że Rozalia prowadzona przez nadzorcę wiatrów, starała się dotrzymać mu kroku, a mądry Labbiel uśmiechał się i obiecywał, że nie zgubi jej w jękach Szeolu. Tak. Na pewno właśnie tak było. Ogarnął ją żal, że nie mogła jej wtedy powiedzieć:
- Nic to maleńka. Nic to. Nie trzeba się bać.
Dobrze, że ma ten dom i siłę powracania do Rozalii, w chwilach siedzenia z kubkiem stygnącej herbaty, na progu kobiet zaplątanych w ogród, w ucieczki i powroty na omszałe deski rodzinnego gniazda. Dla jakiej wietrznej istoty ona sama stanie się Rozalią i oparciem w rozedrganym bycie? To, że stać się tak musi, było pewne jak ten próg – pełen stałości skrzypienia tych, co były i następnych, które nieuchronnie na nim utkwią.
Z rozmyślań i poszarpanych myśli o wczoraj i dzisiaj wyrwało ją trzaśnięcie furtką i szuranie kroków po kamiennej ścieżce. Podniosła głowę i zobaczyła Marianka. Chrapliwym głosem zapytał:
- Dasz piątaka? No … Na wino. Tak się nie robi. Nie było cię. Nie znika się i nie zostawia człowieka w potrzebie. Jak nie wypiję, napiszę chyba wiersz i to będzie już dno - ostateczne. Dasz tego piątaka? - Dam Marianek. Na dwie flaszki. To będzie zmiana – wypijemy razem. Za nienapisane wiersze, za wilgną spokojność ogrodu Rozalii, wymysły samotnej baby i bóle głowy, które rodzi prowincja.
27.06.10
monolog w zastępstwie milczącej
Skoro nareszcie zamilkła i gapi się w okno, skorzystam z chwili, by dodać kilka słów od siebie. No... Może nie kilka, ale znacznie więcej, bo nie szybko może mi się trafić kolejna okazja. Proszę się nie obawiać i tak nie usłyszy, co powiem. To już się zdarzało wcześniej. Potrafiła tak tkwić w ciszy i bezruchu parę godzin. Czasami tylko uśmiechnie się albo westchnie. Już jako dziecko doprowadzała tym milczeniem matkę do szału. Podejrzewam, że wtedy robiła to świadomie. Teraz chyba wpadła we własne sidła.
Ona i ja to jedno. Trafiają się dni, że tak to wygląda. Od jakiegoś czasu ta kobieta znowu przysparza mi problemów, a pana działania, jak widzę, zdają się na nic. Nie pomagasz człowieku, a tyle pokładałem nadziei w pana wiedzy i doświadczeniu. No cóż. Proszę się nie krzywić. To właściwie nie zarzut, tylko stwierdzenie faktu.
Postanowiłem ulżyć nam wszystkim: jej, panu i sobie, bo przecież w ogromnym stopniu moja rola też ma znaczenie w tym przypadku. Teraz z pretensjami? Wolałbym być wysłuchany i zrozumiany, a litanię żalu zostawmy sobie na później. Jeszcze nie czas na wzajemne ataki.
Potrafię czasami ją kontrolować tak skutecznie, że ustępują objawy, które pan analizuje od tygodni. Bywa też na odwrót. Jakimś cudem ona przejmuje stery i zaczyna na mnie działać destruktywnie.
Mogę to tłumaczyć sobie siłą jej ducha, moją gorszą kondycją, a przede wszystkim podstępami, którymi mnie raczy od dawna. Jestem dość wytrenowany i naprawdę coraz jej trudniej mnie oszukać, ale zdarza się i tak, że uśpi moją czujność na tyle skutecznie, że znowu oboje lądujemy w gościnie u takich jak pan. Zna mnóstwo sposobów, aby mnie zmącić i wykręcić numer, po którym czuję się jak ścierka, której nawet cerować nie warto. Sposoby na mnie? O panie. Nic z klasyki. Alkohol, tytoń, oczywiście w nadmiarze, to etapy, które mamy za sobą. Teraz jest bardziej wyrafinowana, ale o tym później albo i wcale. Jeszcze zdecyduję, czy warto o tym mówić.
Zawsze mam od niej sygnały, które mi uświadamiają, że zaczynają się kłopoty. Zwykle zaczyna się to tuż przed snem. Na przykład kładzie się spać i zamiast zamknąć oczy, i pozwolić mi odpocząć, zaczyna się buntować. Wstaje, otwiera okna, udaje, że myśli. Mówię, iż udaje, bo oznacza to walkę ze mną i już wiem, że znowu coś przeoczyłem. Zazwyczaj funduję jej potężny ból głowy, ale załatwia go prochami, a to mi wyjątkowo nie służy, bo przy okazji obrywam i tracę możliwość pełnej kontroli nad nią. Tak było i tym razem. Ponownie dałem się nabrać na sztuczkę oglądania świata z góry i pozwoliłem pobiec w stronę strychu. Zabrano nas z krawędzi dachu, a wcześniej musiałem nieźle wysilić poczucie równowagi, by nie zderzyć się z brukiem. Śpiewała jakąś głupawą piosenkę o groszkach i małym ogrodniku.
Jakiż byłby to banalny koniec. Zlecieć z dachu i tak prostacko rozmazać się na chodniku.
Proszę wybaczyć. Czasami popadam w stany tępoty i wtedy serwuję takie gnioty myślowe.
Pan się uśmiecha? Ona też tak potrafi złośliwie wykrzywiać usta.
Zaczynam być zmęczony tworzeniem pozytywnych wizji, wyciszaniem głosów, budzeniem intuicji, głaskaniem wyobraźni. Kiedy zmęczenie jest silniejsze ode mnie, pozwalam takim jak pan wkroczyć w nasz świat. To, że jestem częściowo na jałowym biegu, nie oznacza mojej całkowitej bierności. Gdzieś tam z boku obserwuję wszystko i właśnie uznałem, że nie mamy z pana żadnego pożytku. Tu jest tak samo jak w poprzednich miejscach: tabletki, lampy z niebieskim światełkiem, długie rozmowy, których potrzebę uznają chyba tylko psychiatrzy. Ona potrzebuje czegoś innego i muszę ją zabrać. Nie, nie powiem, dokąd pójdziemy. Tego jeszcze sam nie wiem.
Panie... Nie chciałbym być niegrzeczny. Znamy swoje prawa. Nie jesteśmy szkodliwi społecznie, nie stanowimy ani dla siebie, ani otoczenia żadnego zagrożenia. Bywa, że udajemy, iż nie wiemy, co robimy, ale to tylko gra w życie. Ona mówi, że o życie.
24.01.09
Miniatura świąteczna
Wigilie umościły we mnie gniazdo - cieplutko im tam i bezpiecznie. Pachną świerkiem, okapują woskiem, szeptem wzywają cienie.
Dłonie głaszczą biały obrus, powtarzają coroczny taniec. Wiem, co mam robić. Wiem.
Wokół stołu żywi i martwi. Znowu udało się ich wezwać. Jest Tomasz i jak zwykle zostawił w niebie swój paraliż, i Zofia dziwnie odważna po śmierci. Stary Ludwik - ułan wołyński - uwiązał kasztana u płota. Adam, którego kości pochłonął Sybir, śmieje się, że kasztan też buja po niebie.
Tylko Mieczysław przesłonił smutne źrenice, a przecież rak teraz już nie boli. Może martwi go to, że Zygmunt spóźnia się kolejny rok.
Czy ma najdalej? A może tak wyjść na ściętą lodem drogę i zawołać:
- Chodź już! Jest wszystko tak jak trzeba! Ojciec po śmierci złagodniał, a stara matka pokornie czeka. Jednak czasem na obrus kapie jej łza zmęczona czekaniem, jak ona sama.
- No chodź już! Opłatek się niecierpliwi, barszcz stygnie, dziecko łypie pod gałęzie drzewka. Trzeba wszystko zacząć: po kolei, porządnie, z namaszczeniem. Nie płosz tylko kasztana Zygmuncie, nie pohukuj na psy, jak lubisz. Zanuć w ciszy świętej, tak jak pamiętam: '' Pójdźmy wszyscy do stajenki...''.
Tylko przyjdź. Zabierzemy naszą wigilię na srebrną pasterkę, do tego kościółka, który wygląda, jakby go dziecko narysowało.
Czas uparcie dopisuje słowa.
Starej matki już nie ma. Nie jej ręce rozkładają koronkowy obrus na stole. Pewnie przyjdzie w ciszy błękitnej i podłoży garstkę siana pod bielą płótna.
Dziecko dorosło i nie czeka drżenia choinki.
Tyko moja łza – ciężka i zbyt słona łamie kruchą rzęsę.
17.12.07
Jeszcze kiedyś ci powiem
Te oczy. Tylko one miały na dnie dawny błysk i może właśnie ten błękitny ogień powstrzymał mnie w miejscu. Mówiłeś coś, ale rozmywałeś się w bezkształtną masę, która poruszała ustami. Nerwowym ruchem ręki poprawiałeś krawat, kanty nienagannie wyprasowanych spodni.
O czym właściwie mówiłeś? O kolejnych wygranych sprawach, o tym, że piętnaście lat za zabójstwo ojca to za dużo i będziesz składał apelację. Kto zabił ojca? Dlaczego dostał tylko piętnaście lat? Tłukł pałką, bo nie dostał pieniędzy? Pytałeś skąd moje zdziwienie. Takich spraw jest tysiące. Weźmy na przykład casus sprzed roku.
Odpłynąłeś. Smak ostatniej kropelki koniaku sprawił, że organizm zażądał solidnej, następnej porcji. Jeszcze papieros. Koniecznie poczuć zabójczy dym w płucach, które według ostatniego prześwietlenia bronią się przed nałogiem -dzielnie i uparcie.
Nieźle smakuje kawa przepijana koniakiem i przestaje drażnić chichot niskiej kobiety, która paznokciami mogłaby wydrapać źrenice każdemu, kto byłby tak nierozważny, by się jej narazić.
O czym właściwie mówiłeś? O oczach, że zdziwione, o włosach, co ciągle takie... Jeszcze o tym, że twoja żona bardzo do mnie podobna? Podobna? Jak bardzo podobna. Ona do mnie? Ja do niej? Cholera! Dlaczego podobna?
Kawiarnia i spotkanie. Nagroda za głupotę odgrzewania minionego. Niepotrzebny zgrzyt w pamiętaniu i pieszczeniu obrazów, które otaczały mnie przez lata. Pomieszanie znaczeń, zmysłów, prawd i sennych okruchów. Tacy jesteśmy? Tacy odpowiedzialni, pełni rozsądku i pielęgnowanego mieszczaństwa. Jacy jesteśmy?
Pamiętasz duszny zapach Piastowskiej? Smród dymu, rozlanego piwa, skwierczących na stołach resztek świeczek. W gwarze piwnej knajpy rodziły się przyszłe, wielkie czyny, obficie podlewane entuzjazmem i kuflem Piasta. Krzyczałeś z włosami przylepionymi do czoła:
- Nie wyjeżdżaj znowu z poetami! Martwi są padalce! Martwi i gniją! Co mi tutaj bursujesz, albo innym połamańcem się zasłaniasz?! Ich już nie ma! Ty mów do mnie madonno pszeniczna swoimi słowami! O kochaniu, albo o nienawiści, ale zadbaj, by usta w końcu mówiły o sobie!
Idąc do smrodliwego kibelka kończyłeś pijaną orację o kobietach, które myślą, że poezja to żywa materia, a znajomość Sokratesów, Platonów i innych starogreckich wykopalisk myślowych, zapewni w życiu sukces. Wyciągnąłeś z cuchnącego miejsca dziadka pilnującego tego przybytku i zacząłeś udowadniać, że to on jest poezją. Poezją i Sokratesem, skoro jeszcze nie zwariował pilnując zaszczanego interesu. Za lekcję poglądową dostał resztki twojego stypendium. Sokrates i żywa poezja odwdzięczył ci się ,,Kapitańskim tangiem”, fałszywie odegranym na akordeonie. Rzempolenie okrasił pożółkłym uśmiechem starego cwaniaka. Dałeś mu chyba za mało pogardzanej przez siebie mamony, bo przy próbie odśpiewania pieśni o małym rycerzu, po prostu rąbnął cię w kark żylastą pięścią. Po tym ciosie przyszła sława polskiej palestry przytuliła się do brudnej podłogi i zalały się oczy niebieskie żalem i poniżeniem.
-Patrz Eli, patrz – mruczałeś zbierając sponiewierane ciało- patrz jak to przywalić potrafi. Idź mu powiedz. Powiedz, że gówno z niego nie Sokrates, i że dziad jeden, a nie żywa poezja.
Tego dnia, mimo pijackiego szumu w głowie, na który nie pomógł ani spacer nad Odrą, ani godzina półsnu na ławce, napisałeś swój pierwszy i ostatni wiersz. Rzuciłeś mi kartkę papieru, jakby była odpryskiem ciebie samego. Z jadowitą radością wycedziłeś przez zęby:
- Masz zjawo przemądrzała, masz maro wojaczkowska, stachuriado jasnowłosa.
Teraz widzisz, że i ten z kibla, i ja - to czysta poezja. Wiersz masz i przestań już myśleć o tym dupku, co za tobą się ciąga, bo pędzle będziesz z głodu obgryzać, i na Krakowskiej z jego bohomazami wystawać.
O czym właściwie mówiłeś pakując wypasiony tyłek do mercedesa?
O tym, że długa droga przed tobą i jutro tyle spraw, telefonów, rozmów. Oczami wpychałam cię do auta. Żywą prawie myślą przekręcałam kluczyk w stacyjce, przedwcześnie podnosiłam rękę w geście pożegnania. Jeszcze ci kiedyś powiem, że jedyny wiersz jaki napisałeś w swym życiu, też nie był dla mnie.
-Patrz Eli, patrz – mruczałam do siebie idąc w stronę Placu Dominikańskiego - jak to życie przywalić potrafi.