Wysłany: 2020-01-25, 21:35 Opowiadania zebrane z POSTscriptum - 2011-2013
Z cyklu - Okruchy z miejsca W...
Na skraju kolejny dzień.
Zegar na wieży kościoła wybił dwunastą. Dźwięki leniwie rozpełzły się po kilku uliczkach miasta. Miasta mówię, chociaż nawet w rozumieniu mieszkańców popełniam spore nadużycie myślowe. Ludzie tutaj kochają przekonanie, iż mogą uchodzić za miastowych, chociaż niejednemu z prastarego gródka, nieobce jest zapatrywanie, że z tą przynależnością sprawa mocno przesadzona.
Ano do rzeczy i bez zbytniej wstydliwości - pisz z łaski swojej, skoro już się odważyłeś, jak w istocie sprawy się mają. I bez łgarstwa proszę, chociaż niełatwo będzie pozbyć się pleśni, którą obrosłeś przez lata tkwienia w miejscu, i tego, czym przygłuszyło cię ponoć miasto, miasteczko, mieścina, ulokowanie na skraju. Trudno się oskrobać? Lata tłuczenia zbuntowanym łbem w niewidzialne ściany - musiały dokonać destrukcji w pojmowaniu codzienności. A może odrzuć niepotrzebne, w tym momencie, dywagacje na temat dulczenia tu, a nie gdzie indziej i przejdź do sedna. Co chcesz powiedzieć? Co wymamrotać o skrawku podobno ważnym, a zapomnianym przez Niebieskiego i tych, co rzekomo wiedzą, co komu potrzeba? O czym prawić należy i warto? Może o portretach? Coś o ludziach tkwiących w ramach paru ulic?
Czas na uporządkowanie bałaganu refleksji. Tak. Zacznę od tych. których spotykam od lat, bo ludzie jednak najważniejsi. Otwierają i kończą każdy dzień, a ich historie kształtują powszedniość. Skup się paskudo bajarska na tym, co chcesz wykrztusić i nie trap się zbytnio, że ciężko przekuwasz myśli w odpowiednie słowa. Żaden z ciebie mistrz narracji i z tym też najwyższy czas się pogodzić. Nie, żeby szukać rozgrzeszenia ułomności - ot zwykła szczerość opowiadacza, który dorwał się do historii z W... i nie odpuści, bo zawzięty na opisanie, co oczy oglądają, mimo że czasami wolałyby nie widzieć, bo potem głowa zbyt dużo ma do rozważania.
Wracam do zegara. Do niego, bo ważny dla Baszki. Lapsus - był ważny, ale o tym zmilczę, bo nic nie wniosę do tego portretu. Zegar w W... pięknie wybija kwadranse i godziny, a że szwankować nie ma zwyczaju - od lat wyznacza rytm w zaścianku. Dla niej do niedawna też dyktował czas wyprawiania dzieci do szkoły, porę obierania ziemniaków na obiad, powrót synów do domu i nerwowe oczekiwanie na męża, który zawsze miał wymówkę na późne, coraz późniejsze pojawianie się na progu skromnego mieszkania.
Tak było do dnia, a właściwie wieczoru, gdy zamiast czekać potulnie na ślubnego, postanowiła zapomnieć o łazędze i zrobić coś dla siebie samej. Przestała zastanawiać się, gdzie on jest, z kim się włóczy i co robi. W jednej sekundzie przestała o nim myśleć - wymazała z umysłu nagłym i niespodziewanym cięciem.
Pewnie zastanawiasz się, czy to możliwe - zapomnieć o kimś i już nigdy nie zaprzątać sobie głowy czyimś istnieniem? Nie wiem. Mnie się to nigdy nie udało, ale Baszce tak. Nie mam zamiaru dociekać sedna, bo żaden ze mnie psycholog i nie mam zwyczaju mądrzyć się na tematy, o których nie mam pojęcia. Wiem tyle, że wyrzuciła tego człowieka z pamięci i nawet zaczęła się dziwić, gdy zjawiał się i czegoś wymagał. Dla niej stał się zjawą, taką samą jak te, które zaczęły tworzyć jej nowy świat.
To wydarzyło się wtedy, gdy podjęła decyzję, iż czas zająć się własną osobą. Wszystko, co miało do tej pory znaczenie, straciło statut ważności. W mgłę odpłynęły problemy z nieposłuszeństwem synów, beztroską męża, odsetkami niespłaconych rat. Zniknęła wykrzywiona w dezaprobacie twarz matki. Ona zajęła się walką ze zjawami, które wypełzły znikąd - według zagubionej rodziny, a jej zdaniem były z nią od zawsze, ale dopiero od niedawna nauczyły się mówić.
Nie rozumiesz? Ja też nie, ale przecież nie jestem Baszką. Próbuję jedynie opisać, co się stało, że odważyła się na mentalny rozwód z budowaną przez lata stabilizacją. Można by szukać przyczyn, powodów zmian, które w niej zaszły, a nawet snuć domorosłe psychoanalizy, ale po co, skoro nawet uczeni w zawiłościach ludzkiej psychiki, gubią się w swych wywodach. Ci ostatni próbowali przywrócić ją do pionu cudami farmacji, mąż wrzaskiem, matka błaganiem, a dzieci bezradnym płaczem. Wszystko na nic.
Zaczęło się od szafy. Dzieci spały, a ona szukała po półkach - nerwowo i z pośpiechem przerzucała biedną zawartość. Wreszcie wyraźnie zadowolona wyjęła z czeluści jedwabną szmatkę i rozwinęła gwałtownym ruchem. Jest. To błękitne marzenie miała na sobie raz, jedyny raz, w majowy zmierzch, gdy Marianek czytał jej wiersz o dzikiej mięcie i o tym, że głupek zwany poetą modli się słowami odmieńców.
Marianek i niebieska sukienka. Jeśli dodać do tego wiersz szeptany w ciepły zachód słońca, wówczas trzeba przestać się dziwić, że obudziło się pragnienie zmartwychwstania chwili, gdy zmrok pachniał miętą, a modlitwa odmieńca miała siłę.
Wspomnienie sprawiło, iż jedwabna szmatka otuliła minionym i nie zważając na późną porę wyszła z zamiarem szukania tego, co dawno odeszło, a teraz nie pozwoliło na samotne tkwienie w ścianach.
Szła uliczkami miasteczka, które zapadało w przedwieczorną ciszę. Z uśmiechem minęła grupkę dzieci kłócących się zawzięcie o to, kto oszukuje w grze w chowanego. Przez myśl jej przeszło, że ta mała z krzywo zaplecionymi warkoczykami wygląda jak ona, gdy beztrosko buszowała w dzieciństwie po podwórku i bezczelnie łamała zasady gry w chowańca ku konsternacji rudej Mańki z sąsiedztwa, która zawsze chciała wodzić prym w zabawach i z surową minką wygłaszała: -Zaklepana!
Akurat! Nikomu i nigdy więcej nie da się zaklepać o odrapaną ścianę i jeśli będzie chciała, przekroczy wszelkie reguły i za nic ma rude mańki, które despotycznie wciskają w trybiki: wypada - nie wypada.
Co teraz ważne? Jedynie stukanie obcasami po krzywym bruku, migotanie błękitnej sukienki i szukanie Marianka, bo on na pewno zrozumie, dlaczego marznie w jedwabnym cudeńku. Popatrzy na nią, przypomni sobie i nikomu nie powie, że on znów pisze dla niej wiersze, a ona słucha ich jakby miała monopol - na słuchanie, rozumienie wersów, w których rozpycha się niczym jaka Dulcynea.
Przyśpieszyła kroku, by jak najprędzej stanąć przed Mariankiem, dać się rozpoznać, pozwolić zapomnieć, że kiedyś włożyła na głowę biały obłok i bezmyślnie wyklepała innemu przy ołtarzu : - Ja Barbara...
Naiwnie wierząc słowom matki, że ona też kiedyś posłuchała rozsądniejszych i źle na tym nie wyszła - uwiła sobie gniazdko, które teraz zżera nudą, dławi jak widok mężowskich skarpetek rzuconych na środku przypadkiem zaślubionej sypialni.
Tu przydałby się wywód na temat sensu wspólnego tkwienia przy wzrastaniu dzieci, szacunku dla zasad trwałości stadła kobiety i mężczyzny, ale nic z tego. Mam wiele powodów, by tego nie robić, więc raczej wrócę na ulicę, którą Baszka przemierza z wyjątkową determinacją odszukania człowieka, który nie drażnił jak przywoływana ruda Mańka: - Nawet mrużyć nie potrafisz!
Może kiedyś tak było, ale tego wieczora zamruży na przekór wszystkim i znajdzie minioną chwilę, bo była wyjątkowa i godna wiersza. Roześmiała się tak głośno, że obudziła kota śpiącego pod rdzewiejącym jesiennie żywopłotem. Oprócz spłoszonego sierściucha przywróciła przytomność pijaczkowi kiwającemu się na odrapanej ławce.
Wyrwany z procentowej drzemki najpierw zakasłał, potem soczyście splunął, wreszcie zagaił radosnym bełkotem: - Da pani dwa złote? Paniusia taka ładna w tej błękitnej sukience. Da dwa złote? No... Da?
Nie będzie ani słowa o tym jak zimno było Baszce w szmatce z jedwabiu, ani się nie zająknę, że opój ławkowy, tak jak Marianek kiedyś, obiecał, że dla niej zatańczy z księżycem. Nie opowiem też o tym, jak liczyła płyty chodnikowe do progu domu - gdzie mąż, policzki synów przytulone do poduszek, a jutro pewnie słowa matki: -Gdzie znów błąkałaś się po nocy?
Czy to możliwe zapomnieć i już nigdy nie zaprzątać sobie głowy czyimś istnieniem? Mnie się to nigdy nie udało...
27.05.13
Sierpniowe oczy ostu
Najpierw o butach, bo solidne. Ciasno obejmują kostkę - kamień nie ma szans, by zdradziecko wsunąć się do środka i utrudniać przemierzanie metrów. Przemierzanie ma znaczenie, bo należy nadążyć za niecierpliwym nawoływaniem, że za wolno – stanowczo za ślamazarnie zmieniają się widoki i kłęby chmur nad nami.
Wieje, a on w takie dni pędzi jak opętany. Zaczyna mnie boleć głowa. Nie może znieść podmuchów i słońca, które postanowiło smagnąć promieniami po głupiej łepetynie, bo nie pamiętała o szmatce chroniącej przed jasnością. Wystarczyło sięgnąć po chustkę i nie zasłaniać się teraz bladą ręką.
Ciężko, ale idę. Nie ma chustki, wokół pachnie sierpniem, cykady rozpoczynają recital. Nie jest tak źle. Sprostam trudom. W końcu nie pierwszy raz gonię za nim, choć na nowo mam kłopot z wyobrażeniem : razem. Najwyższy czas, by o tym uczciwie porozmawiać i wyjaśnić, co dla niego znaczy to słowo.
- No idę! - krzyczę poprawiając plecak, ale nie słyszy, bo prze jak czołg i znika mi z oczu. Mieliśmy wspierać się w drodze, a polazł sam i za nic ma, że nie daję rady, po prostu nie daję rady.
Wlokę się i gram płucami jak pozytywka Rozalki. Małe, porcelanowe cacko w zderzeniu z moją niezgrabnością zaliczyło, swojego czasu, metr do podłogi, a posklejane, gdy je nakręcić, charczy nieznośnie. Co ja się wtedy nasłuchałam - to moje.
Otóż to... Rozalka. Wczoraj kolejny raz przyszła. Poprawiała żabot pod brodą, koronki przy rękawach, a usta zaciskała w wąską kreskę. Zawsze pojawia się nocą. Nic nie mówi. Patrzy. Siada obok i milczy. Zaczynam się męczyć. Czego właściwie chce? Msze zamawiam, wspominam często, toczę szczere monologi na ławeczce obok nagrobka i cyprysów, a ta nic – jedynie nocą nawiedza, i świdruje wzrokiem. Każdorazowo tak jest.
Dość o wizytach Rozalki i dywagacjach o znaczeniu odwiedzin. Będzie chciała, odezwie się. Trzeba poczekać, by otworzyła usta. Zresztą za jej życia było tak samo – zanim słówko rzekła, wieki mijały.
Wciąż stromo. Stanę na chwilę i popatrzę na wielką mszę natury. Poudaję, że pozdrawiam pejzaż, a nie łapię powietrze - walcząc z nierównym oddechem i nieznośnym wiertłem pod żebrami. Wiem. Mam za swoje. Nikotyna i płaszczenie tyłka w fotelu upominają, dają po grzbiecie. Tydzień naprawiania omdlałego ciała na rowerze – za mało na szczyt, na który trzeba wleźć, bo dół za daleko. Ograniczeniem jest słabość organizmu zmuszanego do desperackiej próby wspięcia się na górę, aby udowodnić temu, co pognał do przodu, że uporam się z kolejnym podejściem. Naiwności święta. Co chcę dowieść, skoro on z pewnością skwituje mój wysiłek lekceważącym uśmieszkiem lub co gorsza milczeniem?
Kilka westchnięć i będę na wzgórzu. Oznajmię mu, że jest świetnie: widoczki piękne, chmury cudowne i wcale nie jestem zmęczona. Pomarudzę na zbyt silne słońce, pochwalę powiewy wiatru i może namówię do odpoczynku w trawie. Gdzie się śpieszy? Dlaczego zmierza się z czasem? Ileż razy Rozalia mówiła mu: - Zwolnij, bo przegapisz najważniejsze. Prychała jak rozdrażniona kocica, gdy próbował się tłumaczyć. Co ja na powrót z tą babcią? Pewnie dlatego, że nadal nie rozumiem, dlaczego milczy w moich snach. Wciąż karmię się nadzieją, iż fantasmagorie o niej coś znaczą.
Tamtego dnia też czekałam, że coś powie, ale nie – patrzyła tylko i mimo przejścia oczy miała jasne – ani śladu mgły drugiej strony. Pamiętam swoje błagalne: - Wrócisz? Skinęła głową, że tak.
Wraca, jak obiecała – bądź co bądź dotrzymuje obietnicy. Powinno mi to wystarczyć i niepotrzebnie spodziewam się słów? Niech się śni, a gdy usiądę na ławce pod cyprysami, zapewnię, że rozumiem i poskarżę się na tego tam, co zostawił i poleciał przed siebie. Tyle dobrego, że mogę pomyśleć w spokoju – bez brzęczenia, że marnuję godziny. A niech gna, skoro musi.
Teraz walnę plecak w trawę, usiądę, poluźnię sznurowadła i wyprostuję nogi. Ofiaruję sobie lenistwo w dzikiej mięcie i bezmyślność gapienia się w chmury. Jest przyjemnie - cicho i miękko. W zębach źdźbło czegoś, czego nazwy nie znam, ale czuję, że słodkie i nagrzane popołudniowymi promieniami. Nad głową widowisko cumulusów i już mi nie zależy na dogonieniu pędziwiatra.
Wyciągnę się wygodnie i zaprzyjaźnię z ciszą. Narwaniec wpadnie w furię, zanim się mnie doczeka. Będzie wściekły i nie poskąpi uwag, złośliwości, wyrzutów. Co wymamrotam? Na usprawiedliwienie najstosowniejsze będzie:
- Zwolnij, bo przegapisz najważniejsze - i prychnę wzorem Rozalki, a jak mi się będzie chciało, jak ona poprawię włosy i udam, że ogłuchłam. Dalsze marudzenie zakłócę atakiem pragnienia. Mam tę scenę opracowaną... Piję źródlaną – gulgoczę łapczywie, krztuszę się, a on wpada w panikę, że to kolejne zadławienie. Krótka akcja ratunkowa, bo niezmiennie się nabiera i mam święty spokój. Ta sztuczka zwykle kończy się sukcesem. Przyjdzie dzień, że się połapie, ale póki co...
Czasami go nie słyszę. Widzę, jak rusza ustami, gestykuluje, stroi miny – prawi coś z zapałem, a ja nie słyszę, bo nie chcę. Osiągnęłam zdolność rejestrowania wizji bez fonii. Nie mam pojęcia, kiedy posiadłam tę umiejętność, ale wiem, co ją wykształciło – zwykła obrona przed zalewem słów, które zaczynają szumieć w głowie jak rój pszczół. Gada, plecie prawdy ponoć wyłącznie słuszne i nagle dźwięki zaczynają boleć, potem złościć, a w końcu wywołują głuchotę – kontrolowaną. Wstydzę się tej samoobrony, ale mam sposób na odcięcie się od narzekania, że praca, dzieci, ci z pietra wyżej znowu..., żona powinna...., żona nie powinna...
Potrafię stracić słuch na zamówienie i cieszy, że on sobie tego nie uświadamia. Wielu spraw nie uzmysławia. Moje niegroźne tajemnice – niekrzywdzące nikogo. Chociażby pasja pisania. Niewiele o niej wie. Któregoś wieczoru odważnie przeczytałam swój wiersz. Czekałam na krytykę, wrażenia, a padło tylko:
– Masz za dużo wolnego czasu?
Wierszydło rzeczywiście anemiczne ździebko, ale jasna choinka – odrobiną zainteresowania mógł się wykazać. O miłości było i madonnie drzewiastej, którą wyrzeźbił zeszłej zimy. Spodobał mu się tylko jeden wers – o samotnym rozgryzaniu liścia dzikiej mięty.
Gdy maluje lub struga w opornym klocku drewna, nie zarzucam mu marnowania chwil. Raz, że ma dar, a dwa – błogi bezgłos, bo wtedy zajęty pracą, nie plecie byle czego. Prawie znika. Nie, żebym nie ceniła jego obecności – wręcz przeciwnie. Fascynuje mnie fakt, że potrafi na płótnie lub w drewnie uobecniać światy inne od chleba powszedniego. I ta błogosławiona cichość – nieoceniona.
Ciepło. Lenistwo i dobrodziejstwo łąki, która pachnie, brzęczy, obdarza źrenice magią sierpnia. Kiedy ostatnio tak leżałam i nie musiałam niczego? Dziwny stan zatopienia w czasie i przestrzeni - w brak przymusu, nieliczenia kwadransów. Pełna beztroska - nie martwię się o nic. Mam gdzieś, że dom zarasta kurzem, rachunki niepopłacone w terminie, a sąsiadka, jak ma w zwyczaju, wrzuca śmieci prosto w moje kwiaty. Co ważne? Tylko wylegiwanie się w zielni. A nieunikniony wrzask ślubnego, że gdzieś się zapodziałam? Nic... Przeżyję.
Głowa już nie boli. Gmeram palcami w łęgu i nawet na papierosa nie mam ochoty. Zresztą... Palić tutaj? Truć zapach ziół i przepłoszyć świerszcze, które pracowicie służą latu? Jeszcze motyle... Aż dziwi, ile ich jest. Lubię na nie patrzeć. Najpierw chwilę wiszą nad kwiatem ostu, jakby się zastanawiały nad wyborem właściwego, a potem wolniutko kolorową mgłą biorą wybrańca w posiadanie, by sycić się nektarem. Delikatnie wachlują skrzydełkami, a napojone słodyczą odpoczywają i ospałym lotem wybierają kolejną krynicę. Istny spektakl łagodności i piękna - powinno się go serwować w szpitalach dla znerwicowanych, bo koi i budzi radość.
W takiej chwili rodzi się egoistyczne chciejstwo – może tym razem będzie to niepylak apollo. Bywa, iż łudzę się imaginacją, że już go widziałam, a nie poznałam? Skąd zawziętość na tego motyla? Prosta sprawa. Miał wyginąć, a przetrwał i chcę zobaczyć, jak wiruje – ocalony od skazania na niebyt. Do pięknych nie należy, ale nie w urodzie rzecz. Wiele mozołu kosztowało zapaleńców, by przywrócić unoszenie jego skrzydełek nad połoninami. Cienko prządł i nie bardzo nadawał się do kojarzenia w pary. Cudak i dziwo – wart szukania po urwiskach. Toteż zawzięcie uganiam się po stromiznach i wypatruję za owym skrzydlaczkiem.
Trzeci raz w sierpniowe tygodnie włóczymy się po Facimiechu i urwiskach Grabczychów, a żadne z nas nie dostrzegło niepylaka. Pech, bo na pewno go mamy, skoro nie dane spotkać oryginała, który na pewno tu jest. Tłumaczę sobie, że pewnie jeszcze nie teraz. Trzeba się ćwiczyć w cierpliwości – jak z czekaniem na słowo Rozalki. Przyjdzie chwila, że przemówi w kolejnym śnie, a i niepylak w końcu zatańczy przed oczami.
- Nic na siłę rozczochrańcu – mruczę i na czworaka szukam plecaka w trawie. Muszę żwawszym tempem nadrobić wylegiwanie się, i spowolnienie wędrówki. Ciekawe jak daleko zalazł niecierpliwiec i co nałgam, by wytłumaczyć swoją niemrawość. Eeee tam... Historyjka się znajdzie. Sprzedam kłamstewko na wywołanie wyrzutów sumienia. O pomyleniu szlaku? Głupie... Nie uwierzy, bo i bez mapy mogłabym na ślepo. Coś się wyduma i mimo niedorzeczności – ujdzie. Palnę wywód o samotności, bólu nóg, poślizgnięciu na upłazie. Prawie się popłaczę, zarzucę toną żałości i w efekcie – w poczuciu winy będzie przepraszał, że zostawił taką bezradną, pogubioną w drodze.
Stop. Opracowałam koncepcję – miała być wersja z prychnięciem, cytatem z Rozalki, a potem dramat z zachłyśnięciem się mineralką. Będę się smażyć w piekle za te machinacje. Chociaż... Czy to ja wykombinowałam kobiecy genotyp, który podpowiada, jak przechytrzyć mężczyznę.
Czas dźwignąć się i ruszyć dalej. Zacząć maszerować i dogonić złośnika, który nie potrafi czekać, siedzieć w trawie i marnotrawić minut na gapienie się w przestworza.
Podołam, chociaż będę przystawać i uspokajać rozkołatany oddech. Grabczychy zawsze wymagają ode mnie zbyt wiele, a z roku na rok więcej - odpoczynków, przerw w wspinaczce, międlenia między zębami słów, których nie powstydziłby się dorożkarz spod szczawnickiej knajpy „Pod siekierkami”. Złorzeczę niemiłosiernie i pokonuję kolejne metry. Raz po raz poprawiam pasy plecaka i zastanawiam się, po jakie licho wlokę w nim babskie zabawki: krem, lusterko, szczotkę do włosów, puder... Miał rację. Tak są potrzebne jak odcisk, który zaczyna doskwierać na małym palcu.
Cholerne buty! A miały być doskonałe. Priorytety mi się pomieszały. Zamiast mazidła do spoconego pyska, trzeba było targać plaster z opatrunkiem. Spokojnie. I tak się nie przyznam, że znowu pokpiłam sprawę. Mam za swoje i ścierpię potulnie – potrafię płacić za błędy.
Noga za nogą... Do licha z małym paluchem - właśnie teraz musiał nabrać ochoty na bunt. Nie. Nie jęczę. Jeszcze trochę i będę u celu. Odpocznę, nawet pozwolę sobie na zdjęcie buciorów, chociaż nie ma pewności, że zdołam je włożyć z powrotem.
Gaduła pewnie siedzi na szczycie, a ja mam serdecznie dość: zmęczenia, pięknych widoków i nowych butów. Wdrapię się, gdzie muszę. Zdejmę brzemię z nóg i niech szlag trafi wszelkie wybiegi, tłumaczące dlaczego lezę wolniej niż kiedykolwiek. Już mi wszystko jedno – byle być na górze, napić się bez komedii z krztuszeniem, wyciągnąć w trawskach i nie żałować, że niepylaka nie było. Nie, to nie! Obejdzie się.
Mało zostało - kilka sapnięć, parę moich bluzgów i na powitanie:
- Jesteś potargańcu. Szkoda, że tak późno. Czekałem na ciebie i nagle, a może po prostu - nad łąką załopotał niepylak. A wiesz, że rzeczywiście wygląda jak ćma? Nawet brzydki. Ale co tam! To był on.
Uśmiecha się i gryzie kłos trawy. Śmiesznie krzywi się – pewnie poczuł goryczkę rośliny. Uśmiecham się równie życzliwie i też między zębami międlę lancetowatą trawę. Rzeczywiście – gorzka.
No proszę... Cudak spotkał cudaka. Tylko mnie zabrakło w pożądanej od dawna chwili. Nic. Usiądę i niech opowiada – tym razem wysłucham chciwie.
Sięgam po butelkę z wodą. Zadowolona, że nie muszę odstawiać scen z atakiem dławicy, niecierpliwie zachęcam do opowieści o spotkaniu z motylem, który nie pyli. Jak go dostrzegł, skoro ten doskonale zlewa się z barwą wapiennych skał i białych carduusów ?
-A wiesz? Leciał powoli, trzepotał nad ostem. Nie śpieszył się. Usiadł w końcu i udawał, że mu nie zależy ani na lataniu, ani na pośpiechu. Dotknąłem go. Nie zrobiłem krzywdy, a on się nie przestraszył.
Jeszcze jeden łyk wody. Nie poprawiam włosów, nie dbam, że pot spływa z czoła. Palec u nogi wreszcie zrozumiał, że czas przestać wariować, a raczej pogodzić się z butami. Wpatrzona w kępy ostów uczepionych głazów – osłaniam oczy przed słońcem i szepczę prosto w kwiaty, w których dla niego kolebał się apollo:
–Mnie też nie zależy ani na lataniu, ani na pośpiechu. Popatrz na osty. Potrafią czekać na trzepot – wbrew rozsądkowi.
27.05.13
Obrazki jak oni - luźno ze sobą związane
Jak Ludwik z ORMO wojował
Ostatni dzień kwietnia zaskoczył ożywczym deszczem. Postał chwilę na progu, popatrzył na pola i pokiwał z zadowoleniem głową. Tak. Będzie rosło w oczach i zazieleni się, jak nadzieja w sercu, że to już koniec zimy. Zgasił sporta i czubkiem buta zagrzebał niedopałek w trawniku. Nie miał zamiaru narażać się na marudzenie Rozalki, że rzuca pety pod progiem.
Czas na stryszek. Po stromych schodach wszedł na poddasze i zaczął przerzucać zgromadzone tam graty. Szukał flagi i psioczył na bałagan, który rozpełzł się pod dachem starego domu. W końcu dostrzegł zgubę – wciśniętą niedbale za stos makowin. Nerwowym szarpnięciem odwinął płótno, które chroniło przed kurzem. Biało – czerwona roztańczyła się w dłoniach, a on pogłaskał materiał jak dziecko. Czułe było to otrzepywanie z pyłu, który przylgnął do tkaniny. Wyjął papierosa, zaczął grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu zapałek. Znalazł pudełko. Nie. Tutaj się nie pali. W końcu jest na strychu, a przecież nie chciał puścić z dymem miejsca, które trudno było pokochać.
Stary budynek poniemieckiej poczty nijak, jego zdaniem, miał się do siedliska pozostawionego na Wołyniu. Tam było gniazdo – prawdziwe, uwite własnymi rękami. Jeszcze jabłonie i grusze. Tęsknota wzięła górę nad teraźniejszością. Nie pozwalał jednak zbyt długo panoszyć się żalom, więc pociągnął nosem, wzruszył ramionami i z flagą podążył w stronę świetlika. Jutro pierwszy maja, a on szanował dzień poświęcony ludziom pracy. Na pochody nie chodził. Gardził tłumem paradującym przed miejscowymi kacykami i za nic miał zachęty ze strony znaczących w powiecie, by jako sołtys włączył się w obchody. Tłumaczenia, że wypada, zbywał lekceważącym prychnięciem i rok w rok rzucał zdanie:
– Wiem co trzeba, a co nie. Dajcie święty spokój. Wam może mus.
Majowa oporność Ludwika była znana w okolicy i rzeczywiście nikt nie był w stanie wyciągnąć go z domowych pieleszy.Tego dnia nie pracował. Poza niezbędnymi zajęciami w obejściu nie robił nic, co wymagało fizycznego wysiłku.
Rozalka też miała mniej obowiązków niż zwykle. Szykowała dobry obiad, a po południu oboje szli do kościoła, by oddać cześć świętemu Józefowi – patronowi robotników. Jak miał wytłumaczyć naczelnikowi gminy, że on tę biało – czerwoną wywiesza na chwałę Józefa i trudu prostego człowieka? Z góry zakładał, że żaden biurkowy ćwok nie pojmie jego postępowania. Było jeszcze coś, co przypinało mu w oczach władzy łatkę. Biel i czerwień dumnie powiewała pod jego dachem przez pierwsze trzy dni maja. Z roztargnienia?
Tego roku było jak zwykle. Gdy zniknęły z domostw chorągwie, u Ludwika nadal radośnie szumiał sztandar i bawił się w szeptanki z wiatrem. Sołtys świętował, bo trzeciego maja nawet krowa Rozalki wiedziała, że czas pokłonić się Najświętszej Maryi Pannie Królowej Polski i wydarzeniom z 1791 roku. Krowa tak, ale lokalne ORMO lepiej było uświadomione w datach ku czci, bo postanowiło zrobić porządek z fanaberiami starego uparciucha.
Leniwe popołudnie zmogło nawet psa, który po sutym posiłku wylegiwał się w trawie. Ludwiczek kurzył papieroska, a Rozalka zajęta obracaniem paciorków różańca czujnie spoglądała na kury, bo nie cierpiała niszczenia starannie obsianych grządek.
Wtedy właśnie zaskrzypiała furtka i wleźli na podwórko - zdecydowani, butni, i mocno nastroszeni. Powitania nie było. Ten, który pierwszy wkroczył na obejście, dyszkantem zagaił:
– Sołtysie. A dlaczego u was flaga wisi? Już po pierwszym maja? Zapomniało się zdjąć?
Ludwik poprawił kapelusz na głowie, wygodniej rozsiadł się na ławce i niedbale odparł:
– Nie wisi, tylko łopoce i nie zapomniało się. Tak ma być.
– No jak nie zapomniało się? Już po święcie pracy. Trzeba zdjąć.
– Co trzeba, a co nie, wiem sam z siebie. Doradca się znalazł.
Pociągnął prawie wypalonego sporciaka, pogłaskał psa, który przerwał drzemkę i uznał za stosowne warowanie przy gospodarzu. Nagli goście nie wzbudzili w kundlu zaufania, więc do pilnowania pana dołożył powarkiwanie i nerwowe bicie ogona – takie psie zakłócanie ludzkiego dialogu.
Uspokoił głaskaniem zwierzaka i gasząc papierosa rzucił cicho, ale dobitnie:
– A won mi z podwórka! Wara wam od tego, co z dachu powiewa i dlaczego!
Nieproszeni goście widząc, że gospodarz nie ustąpi za nic, uznali dalszą wizytę za zbędną i ruszyli ku furtce, ale żeby nie polec całkowicie w potyczce, jeden z nich rzucił buńczucznie:
– Sołtysie! Będziecie się tłumaczyć wyższym od nas. Będziecie. I znowu zapłacicie grzywnę.
– Tłumaczyć się będę przed Bogiem, bo on u mnie najwyższy, a na grzywnę mam odłożone. Poszli mi stąd!
Ostatnie słowa smagnęły batem ormowską dumę, a że stary zakończył dyskurs trzaśnięciem drzwi, nie zostało im nic, jak ostatecznie opuścić podwórko i zapakować się do zdezelowanej syrenki. Ten zmordowany kacem był zadowolony, że może już sobie pójść. Pamiętał, że za rogiem jest sklep, a zimne piwo może uratować mu sponiewierane procentami ciało, że o stanie ducha już nie warto mówić.
Rozalia zastanawiała się, czy Ludwiczek nie przypłaci owych odwiedzin skokiem ciśnienia i kołataniem serca. Nic z tych rzeczy. Szanowny sołtys zasiadł ponownie na ławce pod murem domu i fajcząc smrodziaka - uśmiechał się do własnych myśli. O czym dumał? O nadętych gębach ormowców, o tym, że jeden z nich śmierdział niemiłosiernie czosnkiem, a ten z plamą na marynarce - jak nic walczył z kacem i sam nie wiedział, po jaką cholerę trafił na wieś, i o co chodzi w tej wymianie zdań.
Wieczorny chłodek przegonił starego z podwórka i wielce zadowolony ze starcia z tymi jak zwykł mawiać: podnóżkami, poczłapał do domu na zasłużoną kolację, którą Rozalia wyśpiewując Wszystkie nasze dzienne sprawy..., stawiała na stole. Podjadając ulubioną polewkę, planował prace gospodarskie na kolejne dni. Uczciwy człowiek nie łazi pyskować po obcych obejściach, ale dba, by nic nie zostało zaniedbane, zaniechane z lenistwa i braku organizacji własnych poczynań. Tak żył od zawsze i dumny był, że mimo lat na karku radzi sobie ze wszystkim, i o przyjemnościach życiowych nie zapomina. Wymagania miał niewielkie: film w telewizji, poranna gazeta, wizyty u córki w mieście, by nacieszyć się wnukami – zwłaszcza pannicą, której zamarzyły się uniwersytety. Upór miała po nim, więc wierzył bez reszty, że dopnie swego, a on będzie dumny, bo szkoły cenił nade wszystko.
Krzątanina wypchnęła z pamięci przepychanki z trzeciego maja. Wyszedł z konfrontacji bez uszczerbku Pogonił jak zamierzał i wystarczyło, by ponownie poczuł się gnębicielem zaprzańców. Nic nie tłumaczył i jak zwykle, nie miał zamiaru wracać do epizodu, który co roku miał miejsce, i kończył się tak samo. Dziwił się, że jeszcze się i jemu, i ormowskim aktywistom nie znudził ten cyrk.
Codzienność biegła swoim rytmem – wyznaczanym porami dnia, deszczami lub odwiedzinami, któregoś z sąsiadów. Było jak zwykle o tej porze roku: ręce pełne pracy, wieczorne zmęczenie i wczesne wstawanie, bo zwierzyna w gospodarce, a i matka ziemia ma swoje prawa.
W ten naturalny porządek wdarło się jednak wydarzenie, które odpornego na życiowe niespodzianki Ludwika wpędziło w panikę i zachowanie niegodne wielokrotnego pogromcy wrogów trzeciomajowego święta.
Najpierw do domu wpadła Rozalia:
– Ludwik! Przyjechali po nas! Tośmy się doigrali!
Spojrzał zza firanki i zaniepokoił nie na żarty. Z samochodu gramolili się trzej mężczyźni. Miny poważne, teczki pod pachami, garnitury porządne. Kierowca, który wysiadł z auta, czegoś pośpiesznie szukał w bagażniku. Dziwne to mu się wydało, bo od zdarzenia flagowego minęło sporo czasu, a tu taka wizyta. Zapachniało kłopotami, więc z werwą krzyknął do Rozalki:
– Matka! Zamykaj drzwi na klucz! Siłą nas nie wezmą!
Poderwała się jak młódka i przekręciła przezornie oba zamki.
– I co? Udajemy, że nas nie ma? Przecież się nie da. Wrócą.
– Zanim wrócą, coś wymyślę. A teraz cicho.
Przetrzymali głośne pukanie, potem łomotanie i szarpanie za klamkę. Żal było słuchać, jak biedna psina szczeka na całą okolicę - próbując przepłoszyć intruzów.
W końcu hałasy ustały i dał się słyszeć warkot odjeżdżającego auta. Poczekali jeszcze chwilę – na wszelki wypadek, gdyby miałby być to jakiś podstęp i próba zmylenia oblężonych. Jako pierwszy głowę zza drzwi wytknął Ludwik i z konspiracyjnie szepnął:
– No pojechali. Chyba tym razem nam nie odpuszczą. Trza się jakoś wywiedzieć, kim oni byli.
– Jakie nam? - odparła rezolutnie. - To twoja wojenka, a ja tylko nerwy latami tracę.
Wzięła wiadro do ręki i wyszła na zewnątrz. Właśnie wtedy dostrzegła na ławce bukiet kwiatów, pudełko czekoladek i jakiś papier. Przytargała znalezisko do kuchni i położyła na stole.
– No popatrz. Zapomnieli.
Ludwik wziął ozdobną kartę do rąk i ze zdziwieniem przeczytał na głos: Gratuluję Państwu znakomitych synów, którzy wzorowo pełnią służbę wojskową...
– Słuchaj matka. Wzięli jak własnych, sami musimy harować na roli, a oni z podziękowaniem jadą i czekoladkami jak na imieniny. Pfuj! No już ja im...
– Daj spokój. Nie poradzisz nic. Co ty możesz człowieku? Odpuść. Na samym początku odpuść sam sobie, bo zdrowie szargasz, a i mnie to wszystko nie służy.
*
Tym razem ceremoniał kurzenia papieroska na ławce trwał dłużej niż zwykle. Sapał przy tym, wiercił się, pochrząkiwał, by końcu wrócić do domu i zapytać:
– Rozalia? A maszyna do szycia sprawna?
– A czemu by nie? Nic jej nie jest – podniosła głowę znad modlitewnika i spojrzała zaintrygowana, a jednocześnie zaniepokojona kolejnym planem, bo wyczuła zarodek nowych problemów, a tych miała serdecznie dość. W tej samej chwili, gdy chciała zrugać Ludwika, usłyszała:
– Skoro maszyna w porządku to obiecaj, że uszyjesz watykańską flagę.
– A na cóż ci taka? Co wymyśliłeś? - jęknęła zaniepokojona nie na żarty.
– Na dwudziestego drugiego lipca wywieszę naszą i watykańską.
– A jakie święto kościelne w ten dzień? Coś mi się nie widzi.
- Widzi, nie widzi. Niech kombinują Rozalka. Będą miały głąby zagadkę.
*
Dziwnie wesolutki poszedł posprawdzać zamki i okna przed nocą, a ona przykrywając się pierzyną mruknęła:
– Póki co, to i ja policzona w te głąby. Po co mu ta watykańska?
Zgasiła lampkę i obiecała sobie, że jutro wybije mu z głowy kolejną flagową awanturę. Jeszcze by tego brakowało, żeby Watykan z ormowcami mieszać. Nie. Nie uchodzi. Z tą myślą zamknęła oczy, bo zmęczenie wzięło górę nad planowaniem przywracania męża do porządku.
Takiego zwierza nie ma
Siedzieli przed telewizorem i oglądali program przyrodniczy. Za oknem panoszył się ciepłem i zapachami czerwcowy wieczór, a na ekranie radośnie hasały małpy, kwitły osobliwe kwiaty. Odgłosy dżungli denerwowały kota śpiącego na kolanach kobiety, więc głaskaniem raz po raz uspokajała zaniepokojony kłębek i ten przestawał wiercić się pod ciepłem dłoni.
Na monitorze ukazało się zbliżenie wielkiego goryla. Walił się w piersi dla podkreślenia pozycji w stadzie i rozglądał dumnie po skulonych pobratymcach. Wtedy mruknęła:
- Eeeee tam. Idę spać. Marnacja czasu gapienie się na zwierza, którego nie ma.
– Jak nie ma? Przecież widzisz, że jest – odparł zaskoczony zdecydowanym stwierdzeniem.
Jest? W telewizorze chyba. Zawracanie głowy – podtrzymała pełne wątpliwości stanowisko. Rzadko wygłaszała własne opinie, więc tym razem zdziwiła go niezmiernie.
Zanim zdążył wywieść perory na temat jej ignorancji, wstała z fotela i poczłapała do drugiego pokoju, by zmówić wieczorny różaniec. Za nią podążył kot, który zazwyczaj wspomagał mruczeniem modły i tylko od czasu do czasu przeciągał się leniwie - znudzony monotonią wspólnego pacierza.
Ciszę przerwał Ludwik. Ochłonął, toteż postanowił wkroczyć w jej spokojność i wyrywając z zamyślenia, oznajmił stanowczo:
– Jutro wstajemy wcześnie i jedziemy do miasta.
– A niby po co?
– Jak to po co? Goryla zobaczyć i tyle – powiedział takim tonem, jakby składał epokowe oświadczenie.
Lekko złośliwy uśmiech przebiegł przez usta kobiety. Pomyślała, że Ludwiczek czasami nadyma się tak, że przypomina ich organistę albo prezesa geesu. Odgoniwszy skojarzenie zapytała kąśliwie:
– Że kogo zobaczyć?
Zastanowiła się przez chwilę. Czy ślubny zgłupiał do cna? Gdzie i co chce jej pokazywać? Sierściastego z telewizji? Nie ma takich i już. Ponownie uśmiechnęła się pobłażliwie, a po chwili zadała kolejne pytanie:
– A zwierzyna domowa?
– Załatwione. Gospodarkę oporządzi Łagocka, a my jedziemy. Zobaczysz nie tylko goryla, ale i inne zwierzaki, abyś nie mówiła przy następnej okazji, że ich też nie ma.
Pokojowo pokiwała głową, a będąc pewną, że do rana przejdzie mu chęć udowadniania czegokolwiek, odpowiedziała:
– Dobrze, dobrze. Idź spać.
Rankiem obudziło ją trzaskanie drzwiami i odgłosy z kuchni. Potem kroki w pokoju i gromkie:
– Rozalka! Ty w łóżku? Szykuj się. Pekaes nie będzie czekał. Śniadać nam trzeba.
– Aleś się zawziął. Boży dzień marnować na urojenia!
Wstała jednak, bo znała upartość męża i wiedziała, że nie odpuści, a godzinę później siedziała w autobusie. Zastanawiała się, ile jeszcze razy w życiu będzie zgadzać się na wymysły Ludwiczka i kiedy wreszcie mu się sprzeciwi. Od lat żyje według jego zamysłów, dla świętego spokoju godzi się na wszystko, ale czasami ma ochotę przyłożyć mu miotłą albo jakimś ostrzejszym słowem. Ot... Chociażby heca z flagą papieską. Ileż się natłumaczyła, naprosiła, ale gdzie tam... Zaparł się, naobrażał, aż w końcu uszyła, co chciał i jak nic będzie kolejna afera – lipcowa.
Dojechali w milczeniu do miasteczka, a tam przesiedli się do pociągu. Nie lubiła kolei od czasu, gdy wraz z czwórką dzieci tłukła się tygodniami w bydlęcym wagonie z Wołynia. Ludwik szlag wie gdzie, najmłodszy płonął od ospy – brud, smród, a wieźli niby do Polski. Jakiej znowu Polski? Przecież dom od zawsze był w ojczyźnie, a skołatana głowa nie mogła pojąć, co właściwie się dzieje. Stukot kół śnił się długo po nocach i ilekroć widziała wagony, wspomnienia wracały - bolały starą raną. Jeszcze gorzej znosiła widok małej stacyjki, gdzie kazano wysiąść i czekać. Jak się okazało, czekać na zapijaczonego woźnicę, który zawiózł ją z dziećmi do dużego domu z czerwonej cegły i wyrzuciwszy tobołki na podwórku, odjechał bez słowa. Pamiętała obcy zapach pomieszczeń, cudze sprzęty, portrety spoglądające wrogo ze ścian. Dzieci dawno spały, a ona tkwiąc na kuchennym stołku, płakała cicho i zastanawiała się, kiedy i jakim cudem wróci do domu, bo tutaj na pewno Ludwik nie trafi, nie znajdzie, bo nawet nie wie, gdzie szukać.
Potem zaczęło się wypatrywanie. Nie wiedziała, na co czeka. Czy na powrót, czy raczej na oswojenie się z nową sytuacją, bo powoli dojrzewała w niej myśl, że nie ma nadziei na odwrócenie tego, co się stało i trzeba się pogodzić, spróbować nie płakać po nocach.
Z rozważań wyrwał ją gwizd lokomotywy. Drgnęła i z ulgą przyjęła rozproszenie myśli. Spojrzała na męża. Ludwik drzemał, a ona dla zabicia nudy podróży wyjęła z torebki bułkę i zaczęła zajadać ze smakiem.
W duchu śmieszyła ją ta wyprawa. Miała dzisiaj tyle pracy w ogrodzie, a ten znowu za wszelką cenę chce udowodnić, że pobłądziła i nie ma racji. Do tego duże miasto. Nie lubi i nie czuje się tam dobrze. Ludzie biegają jak opętani, spaliny, hałas. Gdzie on znajdzie goryla? W zoo był tylko raz – z wycieczką parafialną. Miasto duże. Jak teraz trafi, gdzie zamierzał?
Jednak poradził sobie i bez błądzenia po ulicach znaleźli się wkrótce u celu wyprawy. Miejsce pełne zwierząt zamkniętych w klatkach zasmuciło ich tak bardzo, że chęć Ludwika do przekonania do istnienia goryla nieco osłabła. Ona oczy miała wielkie i mamrotała:
– Coś jest nie tak. One nie w domu, nie u siebie. Smutne i mocno niemrawe.
Nie mówił nic. Przypomniało mu się, że za pierwszym pobytem w tym miejscu, też miał ochotę wrócić szybko do domu, stanąć w sadzie i spojrzeć przed siebie – hen ku linii lasu. Sad, łąki, pola, ściana drzew - widok zza płotu zawsze go uspokajał, bo kochał patrzenie w przestrzeń.
W końcu znaleźli się przed szklaną taflą, za którą siedział ogromny, włochaty smutas - niepodobny do hałaśnika z telewizji. Wielki, pysk podobny, ale nie było widać ani tamtej buty, ani uciechy. Drapał się leniwie po zadzie i od czasu do czasu ziewał spoglądając na ludzi.
– Widzisz Rozalka. Taki zwierz jest.
– No niby jest.
– Jak niby?
– Nie widzisz, że niby? - syknęła wyraźnie rozdrażniona. - A co ci będę tłumaczyć. Oczu nie masz, czy jak? - dodała niezbyt potulnie jak na nią.
*
Droga powrotna bardzo nużyła, a pod powiekami kobiety nadal tkwił obraz nieszczęśnika w klatce. Niespodziewanie olśniła ją karkołomna myśl. To jak nic szachrajstwo. Ptaki, wielkie słonie, pręgowany tygrys i cała reszta – mogą być, ale ten niby goryl...
– Ludwiku... Małpa to przebieraniec – oznajmiła stanowczo.
Podniósł głowę i wgapił się w żonkę, jakby pierwszy raz zobaczył. W końcu z niezwyczajną dla niego niepewnością zapytał:
– Coś wymyśliła kobieto? Jaki przebieraniec?
– Sam mówiłeś, że nie wszystko, co się widzi, musi być prawdą.
– A co do tego ma goryl?
– No chyba ma. Jakiś inny od tego w telewizji. Może i tamten jest, ale ten to czysty oszukaniec.
– Niby dlaczego?
– To tak jak z Ruskimi w kosmosie?
– Że jak?- prawie osłupiał i wgapił się w Rozalkę z miną godną uwiecznienia w historiach familii, a żona niezrażona dodała:
– No latali, czy nie? Sam mówiłeś, że Ruskie to wykombinowali, a potem Amerykanie, żeby im dokuczyć, na złość i pośmiewisko wymyślili łażenie po Księżycu.
– Bo tak było – na chwilę wróciła mu równowaga ducha.
– No ta ja ci mówię, że ten w zoo też wykombinowany. Bałamuctwo takie samo. Mamią ludzi i podsuwają pod oczy, czego nie ma.
– Rozalka... Goryl przywieziony. Wyrwany z własnego domu. Nic dziwnego, że nieśpieszny, bez chęci do życia. Do tego ściana ze szkła. Niby gładka i czysta, ale nie ma powodów, by radośnie walić się w piersi. Już ty lepiej nie dywaguj, bo zaplączesz się do imentu.
*
Tu pożałował, że dał się namówić na wagon dla niepalących. Z przyjemnością wciągnąłby dymek w płuca i zastanowił nad sensem wyprawy do miasta i podejrzeniami Rozalki, która patrzyła na niego z wyraźną kpiną w oczach. Nic... Jakoś wynagrodzi jej rozczarowanie. A wielka małpa? A kto tam wie? Może kazali tkwić jakiemuś nieszczęśnikowi za szybą.
Powrót w nie swoich butach
Jego decyzje zawsze zaskakiwały rodzinę. Oznajmił córce i najstarszemu synowi, że wybiera się w ojczyźniane strony, a oni jadą z nim. Nie sprzeciwiali się, bo nie miało to sensu. Skoro powiedział - należało zrobić, czego od nich oczekiwał.
Nie pamiętali rodzinnej wsi. W dowodach mieli zapisane miejsce urodzenia – ZSRR, Tatynne. Rozproszone obrazki kołatały się w głowie pierworodnego: ukraińska niańka, kołysanki, dorożka do kościoła, jagody wtykane w zachłanną buzię, trawy, w których się turlał pod okiem matki, jej warkocze. Jeszcze refleksy, błyski światła, jabłoń brzemienna owocem. To on. Siostra słuchała wspomnień ze zdziwieniem i pytała uporczywie:
– Pamiętasz? Naprawdę widzisz?
Dość tego. Posłuszni postanowieniu ojca, spakowali bagaże i ruszyli w podróż. Dla niego powrót do gniazda, a dla nich jedynie spełnienie woli rodzica. Pozostawili swoje sprawy, rozwrzeszczane dzieciaki, zadziwionych nagłym wyjazdem małżonków i w towarzystwie Ludwika ruszyli tam, gdzie korzenie. Tłumaczył, że to ważne. Wątpliwości, co do znaczenia wyprawy omówili tylko między sobą. Nauczyli się nie narażać na gniew ojca i trzymać język za zębami, bo rozdrażniony potrafił nie przebierać w słowach. Po co więc bunt, skoro i tak jego wola z gatunku najświętszych, chociaż z lekka zalatująca patriarchalnym despotyzmem.
Droga długa, nużąca. Czas wlókł się niemiłosiernie, a cel odległy, i mimo że rzeczywisty - rozmyty jak ludzka pamięć.
W pociągu gorąco i duszno. W końcu nastąpił upragniony moment opuszczenia wagonu. Tłum. Ludzie pchali się do wyjścia, pokrzykiwali na siebie. Zamieszanie, hałas, płacz dziecka. Ojciec siedział bez ruchu ze zrezygnowaną miną. Nie rozumieli jego zachowania. Ignorował pytania o powód niechęci do opuszczenia wagonu, aż końcu wybuchnął z furią:
– But mi ukradli! Najnormalniej ukradli!
– Na pewno się zawieruszył. Poszukam tato – powiedział syn.
Szukaj, jak chcesz, ale guzik znajdziesz. Tak jak ja w sowieckim lazarecie swoje oficerki i portki znalazłem! Zabrali jak własne i teraz tak samo...
– Tato... Opamiętaj się – Krzysia próbowała zapanować nad gniewem rodziciela. - Komu potrzebny jeden but? Zastanów się proszę. Mnie gdzieś parasolka przepadła.
– Im się wszystko przydaje. Nawet jeden but – odparł twardo Ludwik.
– Wszystko jedno czy zawieruszył się, czy zabrali. Trzeba wyjść z pociągu, bo wiecznie tu nie będzie stał – podjęła próbę rozwiązania absurdalnej sceny.
Wysiadł. Zły, roztrzęsiony i naburmuszony jak dziecko. Syna bawiła ta sytuacja i pozwolił sobie na uwagę:
– Jeden but też można ukraść. Może to był jednonogi złodziej?
Zamilkł natychmiast, widząc, że ojcu zaczynają wyzierać z oczu błyskawice. Wiedział dobrze, że mimo swoich czterdziestu lat, nadal może oberwać po łbie - w sensie dosłownym.
*
Opadł nieszczęśliwy na peronową ławkę, a nogę w samej skarpetce wsunął pod nią – najgłębiej jak zdołał. W istocie przedstawiał żałosny widok i ze zrozumieniem Krzysia przyjęła jego tłumaczenia i uzasadnioną prośbę:
– Sama widzisz córeczko. Obyczaje dzikie na tej ziemi. But ukradli, parasolkę. Kupcie dzieci jakieś buty, bo zaraz mnie szlag trafi. Baczcie, żeby jako tako pasowały, bo kuśtykać nie mam zamiaru.
Zostawili desperata na dworcu i pognali po obuwie. W istne zadziwienie wprawili ekspedientkę w sklepie. Nie pojmowała, że para mówiąca po polsku trzewiki kupuje, zamiast nawiedzić jubilera i wywieźć do Polszy złote pierścionki, kolczyki, łańcuszki.
Zapłacili i pobiegli z powrotem na dworzec. Przymiarka zadowoliła tatkę i już można było ruszyć w poszukiwaniu zasłużonego noclegu.
Syn przystanął jednak na chwilę i rozejrzał się po stacji w Rokitnie. Jak we mgle cienie, tak w oczach pojawiły się rozedrgane kadry: węzełki, tłum ludzi, matka z kubkiem wody nad twarzą brata. Jego policzki płonące wykwitami ospy, zlepione włosy nad czołem malca, Krzysia śpiąca z brudną lalką, którą przytulała jak relikwię. Czerwony płaszczyk z rozdartą kieszonką i butki zapinane wysoko nad kostką. To były jego czy jej nogi?
Potrząsnął głową i ruszył za siostrą. Uśmiechnięta szła obok ojca i coś z zapałem opowiadała. Jej nie mogło nic się przypomnieć. Na szczęście była wtedy za mała na zapamiętywanie.
– I bardzo dobrze – pomyślał.
*
Jak opowiedzieć o Ludwiku, który z dwojgiem dzieci szukał zrębów domu, gdzie przyszły na świat. Jak o braku grusz i jabłoni sadzonych tuż po ślubie z Rozalką.? O jego milczeniu i zaciętych w białą kreskę ustach, nogach w niewygodnych butach- przemierzających miejsce szumiące kołchoźnianą pszenicą? Właśnie – pszenica. Kłosy dojrzewały i nabierały złotego połysku. Roztarł w dłoniach i mruknął:
– Ziemia. Zawsze była tu dobra. Rodzi jak powinna. Wie, co do niej należy.
*
Tysiąc pytań Rozalii i twarda niemota Ludwika. Zaciął się po powrocie z Wołynia i zbywał ją zawzięcie. Ze złości nie ugotowała obiadu - nie zauważył. Nie oglądał Dziennika, nie wyzywał polityków. Odpuścił rytuał wieczornego kurzenia sportów na ławeczce pod ścianą domu. Zaczęła się martwić i zastanawiać, co się z nim dzieje. Postanowiła nawet wzywać na odsiecz córkę, ale po tygodniowej zgryzocie wreszcie przemówił:
– Ty się tak nie trap. Nasze Tatynne jest i ma się dobrze. Ziemia rodzi, bo tak jej trzeba. Dla nas już tam nic. Nie ma czego szukać. No … Nie ma i dość...
– A dom? A sad?
– Tu masz dom i sad, i tego trzeba nam pilnować.
Po dłuższej chwili ciszy zapytał z werwą w głosie:
– A niedługo dwudziestego drugiego lipca. Uszyłaś flagę watykańską?
Po zapewnieniu, że tak – z zadowoleniem pokiwał głową i poszedł na dwór poćmić sporta. To uspokoiło kobietę mimo kolejnej batalii, którą będzie musiała stoczyć o tę nieszczęsną watykańską.
*
Pieczołowicie schowała na dnie szafy woreczek, który jej wręczył dopiero dzisiaj. Powąchała chciwie – ziemia wołyńska zapachniała młodością. Wieczorem zmówi różaniec za tych, co nie dostali od Pana domu i drzew – gdziekolwiek by nie owocowały.
Pomylenie patronów i nocny krzyk dzwonu
Czas mijał leniwie. Tkwili obok siebie siłą przetrwania, przyzwyczajenia – zatopieni w jedność i osobność jednocześnie. Możliwe? Tak - jak śnieg ze słońcem jednego dnia albo radość i smutek w bliźniaczej godzinie. To kwestia dojrzewania księżyców w perspektywie wspólnych talerzy, przemilczeń, gdy chce się chlasnąć ostrzejszym słowem i siła zatrzymania języka, gdy temu drugiemu wbijasz niepotrzebną zadrę.
Sztukę bycia obok, a jednak razem - opanowali do perfekcji i spokój przerywały jedynie gwałtowne najazdy Bogusiów. Tego, że istnieli w ich trwaniu – niemożliwością pominąć. Pojawiali się zazwyczaj w najmniej odpowiedniej chwili. Zwykle środkiem nocy albo tuż o świtaniu spadali na ciszę Rozalki i Ludwika jak nawałnica. Tej nocy było tak samo. Walenie w drzwi, a za nimi płacz i taka rozpacz, że tylko kamień pozostałby głuchym. Wnuczka, która zjechała z wizytą, wyskoczyła z łóżka jak poparzona, ale Rozalka uspokoiła ją krótkimi zdaniami:
– To nic maleńka. To tylko Bogusie. Idź spać.
Jak żaba znajduje ożywczą dla niej kałużę, tak ta para zawsze w poczuciu rzekomej krzywdy potrafiła po ciemku odnaleźć drogę do domu Ludwika. Fakt, że miał do nich wyjątkową słabość i przyjmował wszelkie fantasmagorie obojga szaleńców ze szczególnym zrozumieniem. Karmili go opowieściami o złych ludziach, którzy chcieli ich spalić, okraść i Bóg wie jeszcze co. Wysłuchiwał osobliwych historii, pozwalał wejść do domu z wszelkim dorobkiem. Wtedy w czyściutkiej kuchni Rozalii lądował cały dobytek Bogusiów: tobołki ubrań, klatki z kurami, z wychudzonymi królikami, i pies wystraszony jak owa para odmieńców. Kiedyś przynosili niemowlę, które zdarzyło się i potem zmarło zadławione bułką ze śmietaną. Na próżno było tłumaczyć, że paromiesięczny dzieciak nie mógł przeżyć takiego karmienia. Bogusiowa chciała dobrze, ale wyschnięte piersi nie sprostały obowiązkom macierzyństwa, więc stąd bułka i śmietana. Dziecko odeszło, a Ludwik nie potrafił przełożyć ani Bogusiom, ani Rozalce, że zawinił kto inny – nie ci biedacy, którzy chcieli jak najlepiej, a wyszło całkiem inaczej...
W całej okolicy nie było nikogo, kto by chociaż raz nie zdziwił się widząc Bogusiów.
Gdziekolwiek by nie wyruszali, zawsze zabierali na skrzypiący wózek wszystko, co stanowiło dla nich wartość. Obładowani węzełkami, torbami, klatkami ze zwierzętami zgodnie ciągnęli swoją taradajkę. Tak zjawiali się pod kościołem w niedzielny poranek, po chleb w sklepiku, u lekarza, gdy któreś z nich zaniemogło i z wizytami u Ludwika - w chwilach wyimaginowanego zagrożenia.
Jakże się zdziwił ukochany przez nich sołtys, gdy wyjaśnili, co tym razem przygnało ich w środku nocy. Nikt im nie dokuczył, nie czaił z ogniem, nie miał zamiaru odebrać nędznego majątku, pobić czy zelżyć. Do takich bajań przywykł i umiał wytłumaczyć, uspokoić, i rankiem wyekspediować Bogusiów w drogę powrotną. Jednak na to, co usłyszał, nie był przygotowany.
Otóż Boguś uświadomił go, że sprawa jest poważna, bo jego ślubnej ukazał się sam święty Idzi i ostrzegł, że osoba, która jest dla nich wspomożeniem, i ostatnią deską ratunku, wkrótce zachoruje. Przyszli, więc sprawdzić czy Ludwik, aby nie chory czy ma się dobrze.
Tego Ludwikowi było stanowczo za dużo. Patrzył na nich zdrętwiały, a potem ryknął na całą kuchnię:
– To ja przez świętego Idziego w nieludzkiej godzinie po kuchni w kalesonach latam? Co Bogusiowa jadła na kolację, że sam Idzi do niej przyszedł? I co z tą chorobą wykoncypowała?
Rozalka stała w nocnej koszuli na progu i już sama nie wiedziała, co ją bardziej śmieszy: Ludwik rozwścieczony wizją Bogusiowej czy wnuczka, która patrzyła na to widowisko z otwartą buzią i oczami wielkimi ze zdziwienia. Jakoś to jej jutro wytłumaczy, a póki co - czas pogonić do łóżka, bo stanie boso na zimnej podłodze z pewnością skończy się katarem.
Zamknęła drzwi od kuchni, gdzie Ludwik dalej robił parze niebożąt wykład na temat niemożliwości pojawiania się jednego z Czternastu Świętych Wspomożycieli i bezsensu nocnej wyprawy. Wykrzykiwał też coś o tym, że nie należy się objadać przez snem, bo potem zamiast spać spokojnie, rozmawia się z tym, czego nie ma.
Leżała w łóżku. Z sąsiedniego pokoju dochodził równy oddech śpiącej Elżuni, a z oddali dał się słyszeć przytłumiony głos męża, który nie odpuszczał Bogusiom swych pouczeń - zamiast pójść spać, a i biedakom darować. Obróciła się na drugi bok, naciągnęła róg pierzyny na ucho i rzuciła w mrok:
- Narozrabiał święty Idzi. Nabroił Bogusiowej w łepetynie .
Zamknęła oczy, wsunęła łokieć pod głowę i prawie zapadła w sen, gdy usłyszała dźwięk kościelnego dzwonu. Bił głośno, nerwowo, z trwogą – jakby krzyczał w rozpaczy, targany nerwowymi szarpnięciami. Zerwała się na równe nogi. Przerażony kot czmychnął pod łóżko. Z głębi domu dochodził hałas, spadały jakieś sprzęty. Zza okien dały się słyszeć nawoływania, pomieszane głosy, szczekanie psów.
Wybiegła na podwórze. Ulicą w stronę kościoła biegł Ludwiczek, a za nim Bogusie.
Pierwszy raz pozostawili swoje skarby bez dozoru i gnali prosto w stronę łuny, w dźwięk dzwonu, który szalał na trwogę, i wzywał na ratunek. Na obejściach pojawiało się coraz więcej ludzi i wszyscy obierali jeden kierunek - kościół.
Noc rozdarł jęk syreny straży pożarnej. Złapała chustkę na głowę, sweter i ruszyła tam, gdzie wszyscy. Nawet nie słyszała wnuczki, która krzyczała, żeby ubrała buty. Co tam buty! Najmniej ważne we wrogiej chwili.
Dzwon błagał nadal, a wokół kościoła uwijali się ludzie. Straż lała błogosławioną wodę, baby głośno odmawiały pacierze, a wśród zabieganych mężczyzn dojrzała Ludwiczka, który sprawnie, jak na swój wiek, kierował akcją ratunkową. Bogusiowa siedziała na mokrej trawie i głośno płakała, a jej ślubny biegał jak opętany z pustym wiadrem. Rwetes, okrzyki, zamieszanie, kłęby dymu wydobywające się z zakrystii i głośne komendy sołtysa. Stała wystraszona i oszołomiona. Obok niej pojawiła się wnuczka. Szarpnęła za rękaw i powiedziała:
– Babciu. Dziadek tylko w kalesonach. O rany! Ale się wścieknie, jak zauważy.
– I co z tego, że w kalesonach, przecież to nie procesja, a pożar. Kto tam patrzy, czego nie ubrał? Portki teraz nie najważniejsze- odparła zdecydowanie.
*
Może i nie najważniejsze, ale nie przeszły bez echa. Kiedy znużeni, szczęśliwi z ocalenia kościoła zalegli w trawie, jeden z młodych strażaków wybuchnął śmiechem i wskazując palcem na Ludwika powiedział:
– Sołtysie! A gdzieście gacie zostawili?
Spojrzał na siebie i odrzekł rozbawiony:
– No … W samych napoleonach ja w przybytku bożym pierwszy raz, ale nigdym nie musiał w takim pośpiechu tu biec.
*
Świt zaczynał bielić szczyty dachów i drzew, gdy wracali do domu. On brudny, zmęczony, z oczami rozradowanymi jak słońce na wiosnę. Ona bosa, dumna z męża - trzymała za rękę wnuczkę, która dzielnie ściskała pod pachą babcine buty. Za nimi dreptali Bogusiowie i coś zawzięcie szeptali między sobą. Wyglądało to na początek małżeńskiej sprzeczki. W domu ucichli jednak i zaczęli pieczołowicie ładować na wózek swój dobytek. Rozalka, jak zwykle, wyposażyła ich na powrót w spory zapas jedzenia – powinno wystarczyć do czasu kolejnego pojawienia się obojga, bo przecież było nieuchronne.
Na odchodne usłyszeli od sołtysa:
- A Bogusiowa jak zawsze wszystko poplątała. Pomyliła Idziego z Florianem i choroby zaczęła wymyślać. Niech jej będzie... Najważniejsze, żem nie spał i mógł szybko tam dobiec. Na drugi raz niech Bogusiowa słucha, kto przyszedł i co mówi. No … Z Bogiem...
*
Nikt nie zauważył, że kobieta nie odezwała się ani jednym słowem. Był moment, gdy chciała otworzyć usta i wyjaśnić, że nic nie mogła poplątać, bo zdania nie rzekła. Znowu pozwoliła, by Boguś mówił za nią i pokręcił wszystko – jak zwykle. Przyzwyczajona do drugiego planu w stadle odpuściła tłumaczenia, wychodząc z założenia, że i tak nie przekona mądrzejszych – szybkich w słowach i osądach. Po co prostować, skoro swoje chcą mieć na wierzchu?
*
Przy śniadaniu Ludwik siedział cichy i zadumany. Palcami stukał po stole i coś pilnie rozważał. W końcu zwrócił się do wnuczki:
– A którego dzisiaj mamy Elżuniu?
– Dwudziestego drugiego lipca dziadku – pisnęła zadowolona, że przerwał milczenie, ale w tej samej chwili skuliła się pod ostrym spojrzeniem Rozalii. Przypomniało się dziewczyninie, że babcia prorokowała na ten dzień kolejne starcie dziadka z ormowcami. Właściwie miała szczerą ochotę zobaczyć, jak dziadek znowu rozrabia, ale nigdy by się do tego głośno nie przyznała.
– Dać ci tę flagę watykańską? - spytała zrezygnowanym głosem Rozalia.
– Co? Jaką flagę? Eeeee... Nie to mi w głowie kobieto.
Podejrzliwie i ostrożnie zagaiła:
– Na pewno nie? Coś wydumał przy stole?
– Ano... Trzeba Rozalko pójść do kościoła, straty oszacować, do tartaku drewno obstalować i do roboty się brać. Do roboty brać i tyle – zatarł ręce uśmiechając się do żony. Potem pociągnął Elżbietkę za warkocz, i wyszedł.
Kroczył przed siebie wyprostowany, jasny i prosty jak dębczak. Gwizdnął krótko na psa i zawołał dziarsko:
– Flaga się nie zmarnuje. Będzie jeszcze tyle okazji, że ho! Teraz mam co innego w planie. A wiesz Rozalka, że nasza zakrystia bez gwoździ? A kto w okolicy potrafi zrębowo bale naciąć? No kto? - puścił jej oko, jakby czas się cofnął i znów miał wigor wołyniaka, który niejedno potrafi.
*
Poszedł poświstując wesoło, a wokół niego tańczył pies i poszczekiwał do wtóru gospodarzowi.
– Znowu się nadął, ale to dobrze. Tym razem dobrze – pomyślała i udała do zwykłych zajęć.