Wolność nas oszołomiła, przytłoczyła rozmiarami. Nie wiemy, co zrobić z jej nadmiarem. Wyzwoleni od łańcucha wczorajszych norm, reguł, narzuconego stylu i dozwolonej poprawności, zagubieni wśród bezpańskich przyzwyczajeń i pozrywanych więzi, które mówiły nam, jak mamy widzieć, czym się bulwersować, w jaki sposób należy odczuwać, pozbawieni presji bycia przyzwoitymi, a drapujący się w łapserdackie stroje nadzwyczajnych, niezastąpionych i ukrzywdzonych przez los, oderwani od matuli-cenzury, tej wewnętrznej i niewidocznej, a także tej oficjalnej, urzędowej, wpadliśmy z deszczu pod rynnę, wdepnęliśmy w nową zależność: nostalgiczne tworzenie wspomnieniowych pęt.
*
Wszem i wobec, i każdemu z oddzielna wiadomo, że nie potrafimy wydolić bez narzekania. Uwielbiamy obnosić się ze swoimi boleściami, gramolić na świecznik dla znerwicowanych palantów, by zaprezentować kreację z byłego męczeństwa.
Trudno nam znieść widok człowieka szczęśliwego. Osobnik zadowolony, budzi szydliwą niechęć i musi potrwać z parę milionów lat, co najmniej tyle, ile trwało schodzenie z drzew, by zaszły w nas mentalne zmiany; dzisiejszy sąsiad jest co prawda bogaty, ale od razu pocieszamy się, że ma parchy i łajdactwo wypisane na buziuchnie.
*
Automatyzmem, nieomal obyczajową powinnością, stało się pokazowe cierpiętnictwo; jest dobrze, bo jest źle, a frasunek - uskrzydla. Im bardziej narzekamy, tym czeka nas zdrowszy sen. Zgryzoty, porażki, smuteczek do kawy, a na przekąskę pobratymiec, który stracił pracę, popija, robi awantury, szlaja się po starych, czerwonych czasach, kiedy żyło mu się jak w krowim placku: ciepło, sucho i nad podziw bezpiecznie.
*
Niepostrzeżenie zmierzamy do umysłowych jaskiń. Z lubością tworzymy kolejne zsyłki, wygnania, nowe upodlenia i nieszczęścia. Pchamy się we własne sidła. Z ochotą i upodobaniem nurzamy w minionym kombatanctwie. Wystawiamy na pokaz nasz nędzny, nieudany i zapętlony los; jak na licytacji niewolników, razem z przebrzmiałą urodą, popsutym uzębieniem i krótszą nogą.
Nachalnie wdzięczymy się do potencjalnych nabywców naszej niedoli. Zadajemy im zalotne pytanie: kto da więcej za nasze wrzody, kupi nas na dobre czy złe. Czy rozdzieramy szaty w sposób wystarczająco żałosny, a nasz ból jest bardziej twarzowy z profilu lub mniej en face? W jaki sposób mamy się ustawić, aby uzyskać większą cenę?
*
Przez lata kazano nam jeść dzieła Marksa na obiad, śniadanie i w biegu do pracy. Nie było od niego zwolnienia. Istniał i po swojemu interpretował. Nawet Historię Starożytną. Wyjaśniał prostym ludziom wredną dolę uciśnionej mrówki. Na deser dawano nam popić z leninowskiej barci. Zamiast modlitwy był Stalin i jego złośliwe radości z cudzych tragedii.
Wszelki nadmiar, przesyt, znieczula, powoduje, że intencje mają odwrotny skutek do swoich pierwotnych zamierzeń. Im więcej namawiano nas do niechcianej miłości, ciągnięto za mózg do obowiązkowej przyjaźni, tym większy narastał w nas sprzeciw i tym bardziej pragnęliśmy wydobyć się z bajora.
Obawiam się, że gdy już nie ma zagrożenia i nareszcie wolno nam myśleć bez bata, z powrotem i tym razem na dłużej, popadamy w kolejne jarzmo. Po raz następny zaczynamy produkować nowe, tym razem własne kagańce, po to, mieć za czym tęsknić.